[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Bill podszedł do Ralfa.
 Czemu nie możemy zostać tutaj jeszcze trochę?
 Właśnie. . .
 Zrobimy sobie fort. . .
 Tu nie ma co jeść  odrzekł Ralf  ani gdzie się schronić. I mało wody
do picia.
 Byłby fajowy fort.
 Można zrzucać skały. . .
 Prosto na most. . .
 Powiedziałem, że idziemy!  wrzasnął Ralf dziko.  Musimy się upew-
nić. Idziemy.
 Zostańmy tu. . .
 Wracajmy na plażę. . .
 Ja się zmęczyłem. . .
 Nie!
Ralf uderzył pięścią w skałę, aż zdarł sobie z knykci skórę. Nie czuł bólu.
 Jestem wodzem. Musimy się upewnić. Widzicie górę? Nie ma sygnału.
Każdej chwili może się pokazać jakiś okręt. Czy wyście wszyscy powariowali?
Chłopcy, chociaż z uczuciem buntu, uciszyli się. Jack poprowadził ich w dół
urwiska, a potem przez most.
CIENIE I WYSOKIE DRZEWA
Zcieżka, którą wydeptały świnie, biegła tuż przy rumowisku skał, leżącym
nad wodą z drugiej strony góry i Ralf był rad, że Jack tędy ich prowadzi. Gdyby
jeszcze można było ogłuchnąć na powolne ssanie wód i bulgot powracającej fa-
li, gdyby dało się zapomnieć, jak mroczne i nieuczęszczane są te gąszcza, wtedy
byłaby jakaś szansa, żeby zapomnieć o zwierzu i chwilę pomarzyć. Słońce za-
częło już odchylać się od pionu i wyspę zalał popołudniowy skwar. Ralf dał znać
Jackowi i gdy napotkali owoce, grupa zatrzymała się, aby się posilić.
Siedząc, Ralf po raz pierwszy tego dnia zdał sobie sprawę z upału. Obcią-
gnął z niesmakiem szarą koszulę zastanawiając się, czyby jej nie uprać. W nie-
zwykłym, jak mu się zdawało, nawet na tę wyspę upale obmyślał swoją toaletę.
Chciałby mieć nożyczki, żeby sobie obciąć włosy  odgarnął je do tyłu  skró-
cić te brudne kłaki na odpowiednią długość. Chciałby się wykąpać; porządnie
wyszorować mydłem. Przesunął językiem po zębach i zdecydował, że szczotecz-
ka też by się przydała. Poza tym paznokcie. . .
Ralf przyjrzał się paznokciom. Były poogryzane do krwi, choć nie pamiętał,
kiedy wrócił do tego nawyku ani też kiedy mu się oddawał.
 Niedługo zacznę ssać palec. . .
Rozejrzał się trwożliwie. Najwyrazniej jednak nikt go nie usłyszał. Myśliwi
siedzieli i opychali się tym łatwo zdobytym pożywieniem, starając się wmówić so-
bie, że banany i te inne oliwkowo-szare galaretowate owoce zaopatrują ich w do-
stateczną ilość energii. Przyjmując za wzór swój dawny stan czystości, Ralf zaczął
się im przyglądać. Byli brudni, ale ich brud nie rzucał się w oczy, jak u kogoś, kto
upadł w błoto lub chodził w słotę po dworze. %7ładen wyraznie nie prosił się o ką-
piel, a jednak  włosy o wiele za długie, skudlone, z naczepianymi okruchami
liści i patyków; twarze utrzymane we względnej czystości jedynie przez proces
pocenia się i pożywiania, ale w mniej dostępnych zakamarkach poznaczone jakby
cieniem; odzież podarta, sztywna od potu i noszona nie dla ozdoby lub wygody,
lecz z przyzwyczajenia; skóra na ciele szorstka od słonej wody. . .
Z lekkim przygnębieniem stwierdził, że uważa teraz te warunki za normalne
i że nie dba o to. Westchnął i rzucił łodygę, którą już obrał z owoców. Myśliwi
zaczynali przekradać się w gęstwinę lub między skały, żeby się załatwić. Ralf
81
odwrócił się i spojrzał na morze.
Tu, po drugiej stronie wyspy, widok był całkiem inny. Przejrzyste uroki mira-
żu nie znosiły chłodnych wód oceanu i horyzont był twardą klamrą błękitu. Ralf
podszedł do skał. Tutaj na dole, niemal na poziomie morza, można było śledzić
nieustanny pochód wzdętych fal. Były na milę szerokie, ale nie grzywiaste ani
strome jak na wodach płytkich. Wędrowały wzdłuż wyspy lekceważąc ją, jak-
by pochłonięte czymś ważniejszym; właściwie nie sprawiały wrażenia pochodu,
a raczej wzdymania się i opadania całego oceanu. Morze kurczyło się; tworząc ka-
skady ustępującej wody, opadało między skały przylizując wodorosty niby lśniące
włosy, potem po krótkiej przerwie wzbierało i podnosiło się z grzmieniem, dzwi-
gając się na cypel i głazy, pnąc się po skale, by wreszcie sięgnąć ramieniem kipieli
w głąb niewielkiego żlebu i pstryknąć palcami rozprysku tuż u stóp Ralfa.
Fala za falą Ralf śledził wznoszenie się i opadanie wód, póki ten bezkres
nie wprawił go w odrętwienie. Potem, stopniowo, nieskończony przestwór wód
zawładnął jego uwagą. To była owa przestrzeń oddzielająca, zapora. Po drugiej
stronie wyspy, spowity w południe mirażem, chroniony tarczą spokojnej laguny,
człowiek mógł jeszcze marzyć o ratunku; ale tu, wobec tej nieczułej brutalności
oceanu, tej nieprzebytej bariery, był przykuty do miejsca, był bezradny, potępiony,
był. . .
Usłyszał nagle, że Simon szepce mu coś do ucha. Ralf zorientował się, że stoi
pochylony, ściskając kurczowo skałę, mięśnie na karku ma napięte, usta szeroko
rozwarte.
 Nie martw się, wrócisz.
Mówiąc to Simon skinął głową. Klęczał na jednym kolanie na wyższej skale,
trzymając się jej obiema rękami; drugą, wyciągniętą nogą niemal dotykał ramienia
Ralfa.
Ralf, zaintrygowany, spojrzał mu badawczo w twarz.
 On jest taki wielki. . .
Simon skinął głową.
 To nic. Na pewno wrócisz. Tak w każdym razie uważam.
Napięcie w ciele Ralfa nieco zelżało. Spojrzał na ocean, a potem uśmiechnął
się do Simona z goryczą.
 Masz w kieszeni okręt?
Simon zaśmiał się i potrząsnął głową.
 No, to skąd wiesz?
Gdy Simon nadal nie odpowiadał, Ralf rzekł krótko:
 Zbzikowałeś.
Simon potrząsnął gwałtownie głową, aż jego szorstkie czarne włosy omiotły
mu twarz.
 Nie. Nie zbzikowałem. Tylko tak sobie myślę, że na pewno wrócisz.
Przez chwilę nic nie mówili. A potem nagle uśmiechnęli się do siebie.
82
Z gęstwiny rozległ się głos Rogera:
 Chodzcie tu zobaczyć!
Nie opodal ścieżki ziemia była zryta i leżały parujące lekko odchody. Jack
pochylił się nad nimi jakby w zachwyceniu.
 Ralf. . . choć polujemy na co innego, mięso jest nam potrzebne.
 Jeżeli to po drodze, możemy zapolować.
Ruszyli dalej, ale trzymali się teraz razem, przestraszeni wspomnieniem zwie-
rza, i tylko Jack myszkował na przedzie. Posuwali się wolniej, niż Ralf oczekiwał,
był jednak na swój sposób rad z tego marudztwa. Niebawem Jack natrafił na jakąś
trudność w tropieniu i cały pochód zatrzymał się. Ralf oparł się o drzewo i zaczął
marzyć. Aowy są sprawą Jacka i będzie jeszcze dosyć czasu, żeby wdrapać się na
górę. . .
Kiedyś, gdy ojca przeniesiono z Chatham do Deyonport, zamieszkali w dom-
ku na skraju wrzosowisk. Ze wszystkich domów, w których Ralf mieszkał, ten
rysował się w jego pamięci najwyrazniej, bo z niego wyjechał do szkoły. Mama
była z nimi stale, a tatuś przychodził codziennie. Do kamiennego muru na końcu
ogrodu przybiegały dzikie kuce. Padał śnieg. Tuż za domem stało coś w rodzaju
szopy i można było w niej sobie leżeć i patrzeć na wirujące płatki. Płatki ginęły
znacząc ziemię mokrymi plamkami, a potem spostrzegałeś pierwszy płatek, któ-
ry legł na ziemi i nie stopniał, i przypatrywałeś się, jak wszystko przemienia się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nadbugiem.xlx.pl
  • img
    \