[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tam jedziesz? - wkurzyłam się całkiem serio.
- Ja też cię kocham. Odezwę się, jak dotrzemy na miejsce.
- Jasne, jeśli tylko nie wyrzucisz przez okno samolotu telefonu.
I poszła. Zostawiła po sobie zapach perfum (Daniel pewnie
wiedziałby, jaka marka, ale chwilowo go nie było), ogromniastą
stertę walizek oraz swoje dziecię.
Z ciężkim westchnieniem rezygnacji rozejrzałam się po
moim mieszkaniu, które wyglądało teraz jak tuż przed ewakuacją
i owo radosne spojrzenie zawiesiłam na mojej siostrzenicy. Dziecię
miało około 160 cm wzrostu, czyli prawie tyle co ja, 12 lat, 120
warkoczyków na głowie, buty martensy, pink spódnicę i T-shirt
skąpo skrojony.
- Klementyna? - wolałam się upewnić, bo moje kontakty z rodziną
są niestety bardzo rzadkie. - Urosłaś jakoś - głupawo dodałam.
- Tak, ciociu, dzieci mają to do siebie, że rosną - grzecznie
dygnęło dziecię w martensach.
Niesamowite. Nie wiedziałam, że można dygać, mając na nogach
takie potworne ortopedyczne obuwie.
- Chodz tu, siadaj - powiedziałam pojednawczo i ponownie
wyrwało mi się z płuc ciężkie westchnienie.
- Nie łam się, ciociu. Mama tak zawsze. Przyzwyczaiłam się.
- Ja chyba nigdy się nie przyzwyczaję.
- Spoko. Dasz radę.
Zaniepokoiło mnie to spoko". Zmierzyłam wzrokiem Klementynę
i lekko się zmartwiłam.
- Czy ty aby na pewno masz tylko 12 lat?
- Podobno. Ale wyglądam poważniej, bo miałam ciężkie dzieciństwo,
niedługo skończę 13.
- Klementyna, możesz wprowadzić się do pokoju po prawej
stronie - powiedziałam łaskawie.
- Jeśli ciocia nie ma nic przeciwko temu, to wolałabym pokój po
lewej - ujawniały się pierwsze cechy charakteru mojej siostrzenicy.
- Mam coś przeciwko. Ten po lewej jest bliżej łazienki
- zauważyłam.
- No właśnie - powiedziało dziecię.
Też zauważyło.
- Ciociu, gdzie mam rozpakować resztę rzeczy?
- Spróbuj u sąsiadów, może się zgodzą - poradziłam uczciwie,
bo każdy milimetr moich szaf został już wykorzystany.
Przez kolejne trzy godziny wypakowywałyśmy to, co Anka
z Klementyną pakowały. W tym czasie miałam okazję przekonać
się, że moja siostrzenica jest na bieżąco z modą dla nastolatek
i doskonale wie, co jest trendy". W przeciwieństwie do mnie.
Może więc i ja będę miała jakąś korzyść z tego naszego wspólnego
mieszkania.
- Ciociu, a gdzie mam to postawić? - spytała mocno już zmęczona
Klementyna, wskazując na roślinę zasadzoną w doniczce dość
pokaznych rozmiarów. Jedynie siła woli pozwoliła mi nie zemdleć.
12-letnie dziewczę w czarnych martensach, różowej spódniczce
i ze 120 warkoczykami na głowie, trzymało w rękach donicę
z marihuaną. Może i jestem nie na czasie, ale telewizję to oglądam.
I tylko dzięki temu wiedziałam, co dzierży w dłoniach moja
nieletnia siostrzenica.
- Czy ty wiesz, co to jest? - głos mi się dziwnie zatrząsł.
- To jest zielony kwiatek i nazywa się marihuana.
- Skąd go masz? - dochodzenie rozpoczęte.
- Dostałam od mojego chłopaka - dumnie wypięła pierś do
przodu Klementynka.
Nie dość, że mi zakłada plantacje marychy, to jeszcze się okazuje,
że ma chłopaka.
- Ile twój chłopak ma lat, jeśli można wiedzieć?
- Małolat, ciociu, 16, ale co zrobić, trudno, jak się nie ma co się
lubi, to się lubi, co się ma - powiedziało 12-letnie dziewczę
z lekkim rozczarowaniem w głosie.
- Postawimy to na razie w kuchni, pod stołem, a jutro się tym
zajmę.
Skoro podzieliłyśmy teren, ustanowiłyśmy strefy wpływów (ja
wpływam na ciebie, nie ty na mnie), możemy coś zjeść, umyć się
i spać. A jutro omówimy resztę.
Rano okazało się, że jeśli nie chcę posikać się w majtki,
muszę wstawać o szóstej rano.
Inaczej Klementyna zamyka się w łazience i okupuje ją przez
godzinę. Po 20 minutach przestępowania z nogi na nogę zaczęłam
się dobijać:
- Klementyna, co ty tam tak długo robisz? Nic ci nie jest? Dobrze
się czujesz?
- Dobrze ciociu, jeszcze tylko chwila i wychodzę.
- Dziecko, może jednak byś mnie wpuściła na chwilę? Muszę.
Mój pęcherz dłużej tego nie wytrzyma - zaczęłam jęczeć pod
drzwiami mojej własnej łazienki.
Pan Bóg mnie skarał za niewpuszczenie mojego męża bez ważnej
książeczki zdrowia.
- Dziecko, no co ty tam robisz?
- Liczę padła krótka odpowiedz.
No no no - pomyślałam. Ambitne dziecko. I jakie gorliwe.
O szóstej rano uczy się matematyki w łazience. Nie marnuje ani
minuty. Stąd te piątki, o których mówiła Anka.
- A co liczysz, kochanie? Może ci pomóc?
- Raczej nie, ciociu.
- Może jednak? - koniecznie chciałam się wykazać moimi
zdolnościami matematycznymi. Co ty tak liczysz?
- Włoski liczę. Pod lewą pachą mam 11, pod prawą mam tylko
osiem, ale za to długie i kręcone. A tam na dole...
- Tamto na dole się łono nazywa...
- Oooo, to już chyba będzie ze czterdzieści. Ale to wciąż za mało.
Dziewczyny w klasie mają więcej. Taka Emilka na przykład
to mówi, że...
Mowę mi odebrało. Nie bardzo chciałam wiedzieć, co mówi Emilka.
Bardzo natomiast bolał mnie pęcherz. Weszłam do łazienki razem
z drzwiami, w efekcie czego mam lekko przetrącony bark. Drzwi
na szczęście nie ucierpiały. Wypchnęłam liczącą włosy łonowe
Klementynę i szczęśliwie opadłam na muszlę, wysikując oprócz
dwóch litrów czegoś tam, nadmiar stresu. Obawiam się, że będę
się musiała wiele nauczyć, aby przeżyć to pół roku pod jednym
dachem z moja siostrzenicą.
- Klementyna, powiedz lepiej, jakie masz koleżanki - zmieniałam
temat.
To chyba było trudne pytanie, bo Klementyna się zamyśliła,
zmarszczyła czoło, dwa razy cmoknęła i odpowiedziała:
- Koleżanki mam takie różowe.
Moja krew. Podobno, gdy zaczęłam chodzić do przedszkola,
mama poddała mnie jak co dzień przesłuchaniu na okoliczność
posiłków i towarzyszy zabaw.
- Helenko - słodko zaczęła mama. - A co było na śniadanko?
- Zupka.
-Jaka?
- Mleczkowa.
- A na obiadek?
- Zupka.
-Jaka?
- Pomidolkowa.
- A masz jakieś koleżanki?
- Mam.
- A jakie one są?
- Lóziowe.
Bo były różowe. Wszystkie prawie. Same klony.
Wieczorem się wkurzyłam po raz chyba 26. Klementyna,
podobnie jak jej mamusia, nie uznaje telefonów. Czekałam na nią
w oknie do 22:30. Rwałam sobie włosy z głowy i wyobrażałam
sobie najgorsze scenariusze. Wreszcie przyszła.
Zero skruchy. Pachniała dymem z papierosów. A może to haszysz?
Nie jestem zorientowana. Miała coś na ustach. Wzięłam ją
za kołnierz i przystawiłam pod lampę. Na ustach miała pomadkę.
Rozmazaną. Pewnie zrobił jej to miłośnik kwiatów doniczkowych.
Zabiję gówniarę, zanim zajdzie w ciążę. To niemożliwe. To nie
mogło zdarzyć się mnie!
- Gdzie byłaś??? - ryknęłam na cały głos.
- Na chipsach byłam - odpowiedziało dziecię i poszło do
swojego, mojego pokoju.
* * *
Daniel się odnalazł. Wrócił z tego wyjazdu plenerowego jakiś
zmizerowany, blady i z podkrążonymi oczami. Ale rześki wciąż tak
samo. Energia go rozpierała. Wpadł jak bomba do mojego
przedpokoju, uprzednio wepchnąwszy mnie do środka, bo
nieudanie usiłowałam zatrzymać go w korytarzu.
Ale on miał jak zwykle w nosie granicę, jaką mu wyznaczyłam
i najwyrazniej chciał się zbliżyć.
- Gołąbeczko moja, nie masz pojęcia, jak się za tobą stęskniłem!
- wykrzyczał na pół klatki schodowej.
- Wyglądasz tragicznie - postanowiłam zacząć od komplementów.
- Byłeś na robotach przymusowych? Czy Związek Malarzy
organizuje teraz plenery w obozach pracy? Widziałeś się w lustrze?
- Och, skarbeńku! Pracowałem dzień i noc - zagalopował się mój
artysta.
- Noc, powiadasz? czujność mnie nie opuszczała. A w nocy
malowaliście farbami fluorescencyjnymi?
- Ależ nie, oczywiście, że nie. Malowaliśmy w dzień, a w nocy
dyskutowaliśmy. Wiesz, jak to jest... - i tu postanowił zakończyć
niewygodny dla siebie temat.
Tak tak, jasne, że wiem. Trawka, haszysz, wóda i seks do rana
- pomyślałam nie wiedzieć dlaczego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]