[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyszeptał. - I jeśli nie zamierzasz mnie powstrzymać, musimy przedsięwziąć
środki ostrożności.
- Co za rozsądek! - zakpiła Sally.
- Ja bym tego tak nie nazwał - mruknął głuchym głosem Lloyd.
- 117 -
S
R
ROZDZIAA DZIESITY
Po przebudzeniu Sally ogarnęła radość.
Zawładnęła nią z taką siłą, że miała ochotę krzyczeć.
Nie zrobiła tego. Leżała w ramionach Lloyda. Ból, który znaczył
przedtem jego twarz, zniknął bez śladu.
Boże wielki, jak ona go kocha. Wczoraj w nocy udało jej się po raz
pierwszy zatrzeć ślady cierpienia na jego umęczonej twarzy. Udało jej się
skłonić go do uśmiechu i potrafiła go rozbawić. Dzięki niej zapomniał o swych
zmartwieniach.
Gdyby tak mogło być zawsze.
Może się uda. Może... Maleńki płomyczek nadziei, który się zatlił w
chwili, gdy wczoraj Lloyd ją pocałował, rozpalał się coraz bardziej. Gdyby tylko
nauczył się ufać ludziom, gdyby tylko zaakceptował jej miłość...
Poruszył się, obejmując ją mocniej.
- Mmm. Miło przytulić się do ciebie. Taka jesteś cieplutka...
- Lepsza niż butelka z gorącą wodą? - spytała i usłyszała tłumiony śmiech.
Raz jeszcze ogarnęła ją radość. Lloyd znowu się śmieje...
Odwrócił się i ukrył nos w jej włosach.
- Marchewka - dogadywał. - Pewnie tak cię nazywali w szkole?
- Często - przyznała się. - Mówili jeszcze: piegus.
- Lubię te twoje piegi. - Uniósł się, by obejrzeć jej twarz. - Czy wiesz, że
masz piega na samym czubku nosa? I że on domaga się pocałunku, i to już, w tej
chwili?
- Co więc zamierzasz zrobić? - szepnęła bez tchu.
- Nie mogę przecież odmówić podobnej prośbie. A zachowuję się zawsze
przyzwoicie. To, co zrobię z jednym, zrobię też z innymi. Cóż to za szczęśliwy
zbieg okoliczności, że masz tak wiele piegów.
Leżeli potem szczęśliwi, bez sił, spleceni ramionami.
- 118 -
S
R
- Sally... - Głos Lloyda zdawał się dochodzić z daleka.
- Mhm?
- Nic mi nie mówiłaś, że to twój pierwszy raz.
- Nie pytałeś.
Odsunął się od niej i usiadł.
- Dosyć już złego zrobiłem - powiedział niepewnym głosem. - Sally, nie
mogę kłamać. To, co do ciebie czuję... Masz chyba rację. To coś... Nigdy
jeszcze nie odczuwałem czegoś podobnego, ale czy można na tym budować
małżeństwo?
- Przecież ja cię nie proszę, żebyś się ze mną ożenił - wyszeptała Sally. -
To tobie potrzebne są wykładziny i świadczenia emerytalne.
- Więc... - Siedział odwrócony do niej plecami. - Więc mogę cię
wykorzystywać, jak długo mi się będzie podobało, a potem mam pozwolić,
żebyś sobie poszła?
Nigdy mi nie pozwolisz od siebie odejść, powiedziała Sally do siebie.
Proszę cię... Ale na głos nie powiedziała nic. Przysunęła się do niego i dotknęła
palcem blizny w dole kręgosłupa.
- Nadal cię boli?
- Czasami. Sally...
Dotknęła ustami blizny i obsypała pocałunkami miejsce dawnej rany, a
potem zaczęła delikatnie masować kręgosłup.
- Potrafię cię wyleczyć - szepnęła. - Musisz mi tylko pozwolić.
- Sally...
- Połóż się na brzuchu - rozkazała. - Zrobię ci taki masaż, o jakim żaden
fizykoterapeuta nawet nie słyszał.
- Chirurg-uzdrowiciel...
- Przestań mówić i kładz się - powtórzyła. Odwrócił się do niej i
uśmiechnął.
- Despotka...
- 119 -
S
R
- Przyzwyczaisz się do tego.
- Tak jest, pani doktor - odparł potulnie i poddał się pieszczocie jej rąk.
Po paru dniach Sally nie mogła uwierzyć, że wszystko to kiedykolwiek
miało miejsce. Spali tego dnia niemal do południa, a potem przemknęli
chyłkiem do jej mieszkania. Sally wzięła prysznic i ubrała się, po czym każde z
nich poszło na swój obchód. Po pracy zabrali z sobą jedzenie i poszli na plażę
tak daleko, jak tylko Lloyd był w stanie dojść. Zatrzymali się tam, gdzie nie
było już żywej duszy. A potem jedli, pływali, kochali się, rozmawiali i spali... I
znowu się kochali.
%7łeby to trwało wiecznie, rozmarzyła się Sally, gdy wracali po zmierzchu
plażą do domu. Laska Lloyda zostawiała ślad na ubitym piasku.
- To twój podpis. Wszyscy będą wiedzieli, że tutaj byliśmy.
- Przypływ zetrze wszystkie ślady - oświadczył i nie wiadomo dlaczego
Sally zabolało serce na tę myśl. Ogarnął ją chłód, gdy przez chwilę patrzyła w
przyszłość, jakby zrozumiała, że koniec jest nieunikniony.
Kochali się tej nocy tak, jakby następnego dnia miał nadejść koniec
świata. Obejmowali się nawet we śnie.
- To się skończy - powiedział Lloyd cicho, gdy odchodził o świcie.
Dotknął ręką jej twarzy. - Nic na świecie nie jest doskonałe.
- Nieprawda - powtarzała Sally z uporem, trzymając go kurczowo za rękę.
- Sam przecież widzisz, że to nieprawda.
Potrząsnął głową.
- Zawsze coś się musi zepsuć. Chciałbym nie mieć racji, ale... -
Westchnął. - Kiedy dostałem dyplom, czułem, że świat do mnie należy. Miałem
wtedy dziewczynę. Była piękna. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Została w Melbourne, kiedy zacząłem pracować w Gundowring, ale miała do
mnie przyjechać. Potem... był ten wypadek. Przypuszczano, że będę miał
sparaliżowane nogi i Jane po prostu uciekła.
- 120 -
S
R
Kiedy w końcu zacząłem chodzić, na początku wszystko było dobrze.
Praca dawała mi wiele radości, pieniądze zaczęły mi sprawiać przyjemność.
Wydawałem je na głupstwa, jakieś wspaniałe wakacje i tym podobne rzeczy. A
potem mój brat oddał w zastaw hipoteczny dom rodziców i zbankrutował. Nie
miałem pieniędzy, żeby popłacić długi, więc rodzice stracili dom, a brat popełnił
samobójstwo. Więc...
- Więc musiałbyś mieć zle w głowie, żeby się znowu narażać.
- Myślę... Wydaje mi się, kochanie, że właśnie zaczynam się narażać, i to
bardzo - powiedział, całując ją delikatnie w policzek. - I boję się tego okropnie.
Nauczy się jeszcze, pomyślała Sally. Stopniowo nauczy się znowu ufać.
Nie minęło południe, a szpital huczał od plotek. Każdy przedstawiał
swoją wersję wydarzeń, jakie miały miejsce podczas weekendu. Margaret
Howard usunęła fotografię Lloyda ze swego biurka, a Rudolf Small telefonował
już do niej trzy razy. Lloyd zaś nie tylko nie wyglądał na porzuconego, ale był
odprężony, spokojny i...
- Szczęśliwy - powiedziała w zaufaniu siostra przełożona do Sally. -
Pierwszy raz od bardzo dawna nie widać na jego twarzy napięcia. Jeśli to twoje
dzieło, kochanie...
Sally potrząsnęła przecząco głową i uśmiechnęła się, ale na policzkach jej
wykwitł rumieniec. Siostra wyciągnęła z tego odpowiednie wnioski.
Szczęście Sally trwało jeszcze zaledwie dwie godziny. Kiedy żegnała
swego ostatniego pacjenta, którego miała operować następnego dnia, do drzwi
zapukał Lloyd.
- Zmęczona?
Uśmiechnął się, muskając lekko ręką jej włosy.
- Tak - szepnęła.
- Jeśli to może być jakimś pocieszeniem - zażartował - to wiedz, że w
pełni na to zasługujesz. Chodz teraz ze mną na spotkanie nowego anestezjologa.
- Zupełnie jest nam teraz niepotrzebny - oświadczyła.
- 121 -
S
R
- Wcale nie - odparł. - Nigdy nie chciałem pracować jako anestezjolog w
pełnym wymiarze godzin. Cierpi na tym moja praktyka lekarska, a zresztą mam
teraz co innego w głowie.
- Można wiedzieć co? - zapytała odważnie.
- Na przykład ciebie. - Uścisnął ją mocno, a Sally zrobiła się purpurowa.
Jeśli tak dalej pójdzie, pomyślała, personelowi szpitalnemu niewiele wkrótce
zostanie do domysłów.
- Zostawiłem go w pokoju rekreacyjnym - powiedział.
Szli razem korytarzem, a kiedy Lloyd otworzył drzwi, Sally zamarła.
Radość prysnęła jak bańka mydlana i powróciły koszmary.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]