[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przyzwyczajony zarówno do uczniowskich wybiegów, jak i rodzicielskich pytań. To niełatwa
praca, jak pan widzi. Ale chyba warta wysiłku, skoro jej celem jest dobre wychowanie
młodego człowieka. %7łeby, gdy dorośnie, został wartościową cząstką naszego społeczeństwa.
Czy nie na tym zależy także panu jako ojcu?
Pan Sidorowicz uśmiechnął się z ulgą.
- Mam całkowite zaufanie do pańskich metod, doktorze - zapewnił.
Witia Sidorowicz uciekł z Zakładu Wychowawczego dla Chłopców czwartego dnia.
Doktor Meierbacher długo nie potrafił odgadnąć sposobu, w jaki chłopiec wyszedł z
pokoju. Drzwi były przecież cały czas zamknięte, a wychowawca przysięgał, że nie otwierał
ich ani na chwilę aż do samego rana.
Dopiero po pewnym czasie dyrektor zorientował się, że Witia Sidorowicz wychodzi
oknem. Małym okienkiem, przez które nie może prześliznąć się żaden innych chłopak.
Wychodzi, potem idzie po parapecie i wyłazi na dach, po dachu zaś potrafił chodzić zupełnie
bez strachu. Po ucieczce Witii wyszło na jaw, że chłopak robił już tak poprzednio. Szkolny
stróż brał go za lunatyka i bał się odezwać, aby nie obudzić chorego. Gdyby go obudzono, na
pewno spadłby z wysokości i może nawet się zabił, a już na pewno połamałby sobie ręce i
nogi.
Doktor Meierbacher bardzo się zdenerwował na stróża. Krzyczał i przeklinał.
- Ty durniu! Ty myślisz, tak? A kto ci kazał myśleć?! Ty masz pilnować, żeby
wszystko było w porządku. Nie myśleć, tylko pilnować i mówić mi o wszystkim! Spadłby ten
smarkacz i się połamał?
I co z tego, pytam? Co z tego?! To nie jest twoja sprawa! Niechby się i zabił. To nie
twój interes, durniu!
Dyrektor odebrał stróżowi połowę wynagrodzenia na miesiąc i zagroził wyrzuceniem
ze służby bez żadnego świadectwa, jeśli podobna niesubordynacja będzie kiedykolwiek miała
miejsce.
W Kalinówce ponownie pojawił się posłaniec z Rafałówki z pytaniem, czy nie
widziano chłopca.
- Jak to, znowu się zgubił? - zdziwił się Michał Kalinowski. - Czy to znaczy, że był
już odnaleziony i znowu uciekł?
- Tak, wielmożny panie - potwierdził posłaniec. - Pan Sidorowicz zawiózł syna do
Białegostoku. Witia nie chciał, ale jakoś go przekonali. A potem przyszła wiadomość, że
Witia uciekł. Przez okno i przez dach.
- To możliwe - zgodził się pan Kalinowski. - To całkiem do niego podobne. Ten
dzieciak jest zwinny jak jaka małpka. Naprawdę się boję, że skończy jak najgorzej.
Kazał zapytać wszystkich, ale w ostatnich dniach nikt nie spotkał małego Sidorowicza
i podobnie jak za poprzednim razem okazało się, że chłopiec ukrył się w niewidomym
miejscu.
- Ten zakład doktora Meierbachera coś bardzo jest dziwny - powiedział wieczorem do
Franciszki. - Pan Rafał płaci, a co i raz musi dzieciaka szukać po okolicy.
- Jemu tam jest pewnie zle - odpowiedziała z westchnieniem. - On lubi biegać po
polach, a każą mu tylko w murach siedzieć...
- Przecież się musi uczyć - zauważył pan Michał. - Dziewięć lat ma, a prawie nie
umie czytać. Pan Rafał chce tylko jego dobra.
Tego wieczora dyrektor Zakładu Wychowawczego dla Chłopców, doktor
Meierbacher, odbył poważną rozmowę z wychowankiem Sidorowiczem.
- Ucieczka jest najpoważniejszym złamaniem regulaminu, mój chłopcze - powiedział
zasmucony. - Karzemy go chłostą oraz trzystoma karnymi punktami. Wiesz, ile to jest
trzysta? Nie szkodzi, nauczysz się w praktyce.
PANNA JUSTYNA
W czasie trwającego kilka miesięcy pobytu w Kownie, panna Justyna Nowacka napi-
sała do ojca trzy listy.
Pierwszy powstał już drugiego dnia, ociekał smutkiem i tęsknotą za Topolanami.
W mieście, gdzie ojciec kazał jej pozostać przez jakiś czas, nie miała znajomych, a
pobyt u dalekich krewnych nie bardzo jej odpowiadał. Byli to stateczni mieszczanie, co mieli
mieszkanie przy placu katedralnym i w zupełności zadowala ich pozycja, jaką zajmowali w
świecie. Pan Jabłczykowski pracował w magistracie jako starszy biuralista, pani
Jabłczykowska prowadziła dom oraz pilnowała właściwego prowadzenia się dwóch
dorosłych córek.
Justyna nudziła się w mieście, gdzie znajomości jej opiekunów nie stwarzały żadnej
szansy na po znanie kogokolwiek interesującego. Wolałaby po jechać do Druskiennik, gdzie
przebywała dwukrotnie, a uzdrowiskowa atmosfera bardzo jej odpowiadała. Ojciec nie
zezwolił jednak na Druskienniki, wysłał do Kowna, miała to być bowiem kara za zachowanie
panny wobec rodziny Kalinowskich, a te skomplikowało stosunki Jacka Nowackiego z
sąsiadami.
- No, dobrze - powiedziała do ojca. - Niechaj będzie Kowno, skoro papa chce mnie
ukarać.
W Kownie było oczywiście wiele miejsc, które należało odwiedzić i gdzie można
było poznać interesujących ludzi. Ale samotnej osobie, w dodatku pannie, nie wypadało bez
żadnej asysty ani oglądać zabytków, ani też chodzić gdziekolwiek. I oczywiście do
restauracji nie mogła wyjść sama, a nie było przy niej nikogo, kto mógłby ją odprowadzić.
Gdy zwróciła się z prośbą do swojego gospodarza, ten zrobił wielce zdziwioną minę.
- Do restauracji? Nie mam czasu na głupstwa. Niech panna Justyna sama się
pofatyguje.
- Sama, proszę wuja? Przecież to nie wypada.
Pan Jabłczykowski uważał wymagania Justyny za wygórowane i zupełnie nieżyciowe.
- Paradne to, paradne! - ocenił z naganą w głosie. - Niech panna wyjdzie na ulicę i
popatrzy, że u nas kobiety radzą sobie same, zwłaszcza gdy je nie stać na zatrudnianie dam
do towarzystwa. Zresztą, może panna iść z dziewczynkami.
Obie jego córki, dziewczyny siedemnastoletnie, wolały jednak zabawy na wolnym
powietrzu, w ogródkach ulicznych, gdzie grała wesoła muzyka i gdzie bywali weseli
miejscowi chłopcy. To jednak towarzystwo zupełnie nie odpowiadało pannie Nowackiej.
Chłopcy reprezentowali rozmaite specjalności rzemieślnicze, śmiali się hałaśliwie, zachowy-
wali wyzywająco. Nie znali modnej literatury, wcale nie interesowali się światem. Marzyli co
najwyżej o wyjezdzie do Ameryki, gdzie ciężką pracą nadzwyczaj szybko można się dorobić
fortuny.
Poznała kilku takich podczas wieczoru spędzonego w ogródku. Dawano kiełbaski i
piwo, tańczono z przytupem, śmiech co i raz wybuchał wokoło. Dziewczyny przytulały się
do partnerów, na co panna Justyna patrzyła z naganą i prawie przerażeniem.
Poszły tam we trzy, zaraz w kilka dni po przyjezdzie Justyny Elusia i Wisia
Jabłczykowskie z nic cierpliwością oczekiwały na sobotnie popołudnie, obiecując Justynie
liczne atrakcje i zapewniając. że będzie bardzo wesoło.
Justyna wolałaby odbyć wycieczkę krajoznawczą i zwiedzić zabytki, ale nie znalazła
dla swoich zainteresowań zrozumienia. Obie kuzynki wzruszały ramionami na takie
zachcianki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]