[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wkrótce koń stanął przed drzwiami zagrody, przypartej tylną ścianą do
wysmukłej, szarej skały, która sama jedna sterczała między drzewami
na szczycie góry. Drzwi były otwarte i wielki, złoty promień wpadał
przez nie do wnętrza. Rudolf zsunął się z konia, podszedł zza węgła na
palcach i zajrzał w głąb domostwa. Zobaczył tam starca tak zgrzybiałe-
go, że łysą jego czaszkę powlekała jakby pleśń żółtawozielona, który
klęczał na ziemi tyłem do drzwi zwrócony i śpiewał wyciągnąwszy
ręce. Dłonie jego były mocno ściśnięte i jakby załamane boleśnie. Na
nogach miał ten dziadowina drewniane trepy, na grzbiecie sukmanę
krótką i obstrzępioną a sięgającą zaledwie do kolan, z tkaniny najgrub-
szej, jaką wyrabiali dla pastuchów mnisi klasztorni w Lucernie. Aydki
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
85
miał całkiem nagie i gęstym włosem porosłe. Rzadkie włosy, wyrasta-
jące za uszami i w tyle jego czaszki, jak srebrne nici leżały na brunat-
nym kołnierzu. Izba owa była kurna i prawie zupełnie pusta. Kupka
węgli tliła się na środku gładko ubitego klepiska, pod ścianą leżał roz-
łożony wygrabek suchego siana, a obok drzwi stało kilka kazubów z
olszowej kory, pełnych poziomek.
Przez długą chwilę Rudolf przypatrywał się dziadkowi. Zdjęty chę-
cią zobaczenia, czy w kątach izby nie ma czegoś, co by się do zrabo-
wania nadawało, wsunął głowę i zasłonił wejście swoją osobą. Cień
padł na podłogę i ścianę. Starzec wstał z klęczek i nie przestając śpie-
wać zbliżył się do drzwi. Wtedy baron zobaczył jego twarz zgrzybiałą,
a jednak jeszcze dość czerstwą i okraszoną na policzkach nikłymi ru-
mieńczykami zdrowia. Czarne, przenikliwe oczy świeciły się jak dia-
menty w jego obwisłych powiekach. Z nagła przestał śpiewać, szybko
zbliżył się do rycerza i ostro go zapytał:
Coś za jeden i czego chcesz, bracie?
A ty co za jeden jesteś, stary grzybie! krzyknął Rudolf wcho-
dząc do izby.
Gdy stanął w chałupie, głową dosięgając dranic powały, dziad spoj-
rzał na niego, na stary hełm, zmrużył powieki i wstrząsnął głową.
Przyłbica Kudłacza z Gaster. Tak to, tak... szeptał. Skąd ty ją
masz, młody rycerzu? Czy może sam nim jesteś, zbójem z Mqrtschen-
steinu?
Tak, jam jest baron na Mqrtschensteinie, którego ty, chłopie pod-
ły, ośmieliłeś się zbójem nazwać! wrzasnął Rudolf chwytając starca
za kołnierz habitu.
Puść mię, baronie na Mqrtschensteinie rzekł dziad z uśmie-
chem. Zbójem jesteś, łupieżcą i cudzołożnikiem. Przychodzą tu do
mnie od dawna ludzie ze skargą na ciebie. Odbierasz od nich nie tylko
podatek, który ci się należy, ale także kradniesz im bydło i gwałcisz ich
kobiety. Nie dawniej jak wczoraj przychodził do mnie ze skargą na
ciebie cały ród. Słudzy twoi porwali dziewczynę...
Ty wiesz, dziadu, gdzie ona jest? Ty wiesz?... przerwał mu ba-
ron.
Wiem i zakazuję ci!...
Zanim zdołał wymówić myśl swoją, rycerz chwycił jego ręce i po-
trząsając nim wołał:
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
86
Prowadz mię do tej dziewki, prowadz mię natychmiast! Nic ci
złego nie zrobię, jeżeli mi będziesz posłuszny, albo ci łeb rozetnę na
dwoje, gdybyś mi się sprzeciwiać zamierzał.
Wtem stary pustelnik wyrwał się z rąk siłacza, dzwignął swe schy-
lone ramiona, szybko podszedł do ściany i zerwawszy z niej mały
krzyż żelazny stanął przede drzwiami chaty i piorunującym głosem
zawołał:
Oto jest krzyż Zbawiciela świata! Przez niewinną jego mękę
przeklnę cię, rozwiążę sługi twe, poddanych i chłopów z posłuszeń-
stwa, odłączę cię od społeczeństwa szlachty, zakażę ci uczestnictwa w
kościele, ażebyś zdechł z głodu i przez psy był rozszarpany jako nie-
wierny!
Ty mnie przeklniesz? Ty mnie? wołał Rudolf trupio blady.
Ty, chłopie...
Tum aż zaszedł uciekając od waszych zbrodni, zbóje i łupieżcy!
Tu Bogu służę w tej puszczy. Jeżeli nie uczynisz pokuty publicznej...
Rycerz tyłem wycofał się z izby i usiłował wskoczyć na siodło.
Trwoga śmiertelna jak wilk rzuciła się na niego, kiedy starzec wspo-
mniał o pokucie publicznej.
Nie, nie ucieczesz! wołał dziad idąc za nim. Wróć się na-
tychmiast i uczyń pokutę, inaczej grozi ci klątwa.
W przerażeniu i wściekłości Rudolf chwycił za rękojeść miecza i ze
złowrogim błyskiem w oczach szedł z wolna ku starcowi.
Grozisz mi klątwą?... Któżeś ty, co mi grozisz? szeptał z cicha.
Jestem Recho, baron Speerbach, stryj twego ojca...
Recho... wyszeptał Rudolf upuszczając w trwodze miecz na
ziemię. Recho poszedł na wyprawę do Lombardu z cesarzem Otto-
nem i tam... zginął. Włości i ludzi oddał mniszkom w Benken.
Zginąłem dla was, zbójcy, przyszedłem tutaj, ażeby bronić od
was tych, których okradacie. Patrz zresztą na mnie! Oniemiały rycerz
spojrzał na starca i musiał przyznać, że ma przed sobą barona Recho,
gwiazdę allemańskiego rycerstwa. Posunął się o krok ku niemu i wy-
ciągnął rękę, ale zimny starzec rzekł surowo:
Uczynisz pokutę.
Dziadu rzekł Rudolf rzucając mu się do nóg i całując jego sto-
py.
Odpasz miecz, rzuć łuk na ziemię, zdejm chodaki i hełm! Pój-
dziesz bosy, z odkrytą głową do Lucerny i tam odprawisz pokutę.
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
87
Dziadu... błagał Rudolf nie odejmując ust od nogi starca.
Wstań i pójdz! odpowiedział Recho.
Gdy słońce wzbiło się nad wysokie szczyty, pustelnik Recho jechał
na koniu barona Rudolfa, szepcąc po cichu modlitwy. Przed koniem
szedł bosy i bezbronny pan na Mqrtschensteinie, zdążając w poprzek
wielkiej puszczy w kierunku pięknych Mitenów, stojących jak kolum-
ny na dalekim widnokręgu.
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
88
PUSZCZA JODAOWA
Panu Aleksandrowi Janowskiemu
wyraz braterskiej czci
W uszach moich trwa szum twój, lesie dzieciństwa i młodości
choć tyle już lat nie dano mi go słyszeć na jawie! Przebiegam w ma-
rzeniu wyniosłe góry Aysicę, Aysiec, Strawczaną, Bukową, Klonową,
Stróżnę góry moje domowe Radostową i Kamień oraz wszystkie
dalekie siostrzyce. Nie ja to już, człowiek dzisiejszy, wciągam zdro-
wymi płucami tameczne powietrze, kryształ niewidzialny, niezmierzo-
ne, nieskazitelne, przeczyste dobro zimne, nie skalane oddechem,
zgnilizną, brudem, pyłem lecz ktoś inny, kogo już dawno nie ma,
młodzieniec, który niegdyś w mym jestestwie przebywał. Nieraz mi się
wydaje, że go wcale nie było, że to po prostu jedna ze zmyślonych fi-
gur, które wynajdywać w nicości, tworzyć, kształtować i pokazywać
ludziom za pomocą pisaniny było moją manią od dzieciństwa że to
Rafał albo inny jaki bujał niegdy tamoj po górach. Tamten ja, miniony i
nie istniejący, z bronią na ramieniu, nachyla się nad burzliwą, kipiącą
wieczyście wodą zródła świętego Franciszka i przegląda się w jego
czystej powierzchni, czyste j jak łza, ażeby ze swego odbicia czynić
wnet przedmiot baśni, bohatera, postać nie istniejącą a najbardziej bliz-
nią, quidam tajemnicze, byt dwunogi, godny wieloaktowego dramatu
albo godny epopei w dziesięciu pieśniach. Tamten siaduje nad brze-
giem wartkiego strumienia, co ze zródła świętego Franciszka wybiega,
co śmiga w dół i snuje się po kamieniach. Tamten wysłuchał, jaki to
puszcza szeroka wydaje głos za wiatrem przypadającym i odchodzą-
cym, a mnie o tym przez całe moje nędzne życie podaje wieść.
Znawcy dziejów ziemi, co jak niedosięgłe krety bobrują po war-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]