[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Chaz nie była przestraszona, ale wydawała się dziwnie oderwana od rzeczywistości. W trakcie mo-
ich okazjonalnych spotkań ze zdrowym rozsądkiem zacząłem się zastanawiać, czy to rzeczywiście dziew-
czyna dla mnie. Jej zalety były oczywiste, ale czegoś brakowało. Kiedy Poczciwy Stary Fred był w pobliżu,
zmieniała się w zombie.
Zielono-czerwono-żółta miotełka z piór na jej ramieniu też nie okazywała wiele charakteru. Dziwne.
A potem było jeszcze dziwniej.
Najpierw zmaterializował się Ichabod. Przepraszam. Skreślam - Zeke. Może wrócił z grobu, bo wy-
dawało mi się, że na Górze był całkiem porządnie zabity. Ale teraz stał tu cały, skóra, kości i białe włosy,
próbując podnieść wielki czarny miecz o wiele dla niego za ciężki. Poczciwy Stary Fred zrobił parę brzyd-
kich rzeczy i miecz zaatakował Zeke a. Staruszek nawet porządnie nie krzyknął.
Z mroku wychynął Mugwump. Ten żywy pniak nie był w najlepszym humorze (pewnie już uodpor-
nił się na katastrofy). Cieszyłem się, że Fred jest z nami.
Direheart nie był przygotowany na Mugwumpa. Mugwump zamierzał go pociąć na szczapy, zanim
ten zdążył wykrzesać bodaj błyskawicę. Ostatecznie Mugwump stracił wzrok i skórę. Direheart kulał na
jedną nogę i nie mógł używać lewego ramienia.
Chaz nie okazywała zdenerwowania. Płynęła sobie, piękna, pusta i stale pod ręką. Jej tępota martwi-
ła mnie coraz bardziej. Podobnie jak milczenie Cholernego Papagaja.
Wreszcie trafiliśmy na zaspanego Grange a Cleavera, który próbował się pozbierać do kupy. Dzieli-
ło nas od niego dwadzieścia stóp. Fred stracił kontrolę nad sobą. Zaklął, prychnął, wyciągnął nóż i rzucił się
na niego. Cleaver wyplątał się z betów i otrząsnął z zaskoczenia. Wyciągnął dwa noże. Na szczęście nie był
jednym z tych wieloramiennych bóstw. Rzucił oba ostrza. Jedno przeszyło prawe ramię Direhearta.
Cios nie był mocny, ale wyłączył z użytku zdrowe ramię Władcy Ognia. Czarownicy nie czują się
zdrowo, jeśli nie mogą przemawiać rękami.
Zbliżałem się do Cleavera. Miał jeszcze jeden nóż. Przycupnął jak do walki wręcz, zrobił krok w
bok. Oczy miał twarde, zwężone i bardzo poważne. Ale nie wydawał się przestraszony.
151
Chaz szepnęła coś pod nosem.
- Zajmij się ojcem - poleciłem jej. - Ale najpierw zarygluj drzwi.
Bledsoe roiło się od gości, którzy jeszcze nie wybaczyli mi sprytnej ucieczki.
Direheart strzepnął Chaz z siebie. Powoli i spokojnie wyjaśnił Deszczołapowi, że nakarmi jego par-
szywym trupem szczury. Był wciąż okropnie i strasznie wściekły za tamto włamanie.
Cleaver poruszał nożem od niego do mnie i z powrotem. Posuwał się w kierunku zewnętrznej ściany
i wydawało się, że zmierza do kolejnego kąta.
A ja załapałem o wiele za pózno.
Direheart próbował skierować na mnie uwagę Cleavera, sam zaś przygotowywał się do rzucenia
jakiegoś śmiercionośnego czaru.
Cleaver rzucił się na mnie. Cofnąłem się, potknąłem. Deszczołap, szybki jak magik, wydobył skądś
nóż i rzucił. Ostrze utkwiło w gardle Direherata.
Zamarłem. Chaz krzyknęła. Cleaver zachichotał dziko, okręcił się na pięcie i wyskoczył przez okno.
Chaz złapała mnie jedną ręką, ojca druga i ciągnęła, jakbym mógł coś poradzić.
Jako urodzony dżentelmen, złapałem ją za włosy i oderwałem od siebie.
- Ty jesteś lekarzem. Rób, czego cię nauczyli.
Rzuciłem wściekłe spojrzenie starusze, ale pozwoliłem jej poszurać w swoją stronę. O tak, teraz
była już gotowa, żeby się wynieść. Ruszyłem za Cleaverem.
Nie przepadam za harcami na wysokościach - zwłaszcza, jeśli młody Garrett może z nich spaść i to z
dużym prawdopodobieństwem. Zatrzymałem się, mierząc wzrokiem rusztowania pode mną.
Drwiący chichot zelektryzował mnie. Zeskoczyłem z wysokości ośmiu stóp na najwyższy poziom,
jaki zdążyli ustawić robotnicy. Udało mi się złapać czegoś i nie spadłem na bruk sześćdziesiąt stóp niżej,
gdzie kłębiły się jakieś cienie. Byłem zbyt wysoko, aby kogokolwiek rozpoznać - szczerze mówiąc, nawet
nie próbowałem.
Cholerny Papagaj zanurkował nade mną i na wskroś poprzez rusztowania. Leciał zygzakiem jak
gacek, wydał z siebie jeden poważny wrzask i lotem koszącym przemknął obok Deszczołapa, który zaklął
szpetnie, acz cicho.
Skoncentrowałem się na tym, aby nie przejść przyspieszonego kursu latania. Trzymałem się czego
się da i czym się da. Wszystkie moje stopy uparcie utrzymywały kontakt z każdą solidniejszą powierzchnią.
Powoli doganiałem Deszczołapa, wystawianego mi przez dziki wrzask Cholernego Papagaja.
Cleaver zaklął znowu. Spojrzał w dół, w mroczną przyszłość. Kłopoty tylko czekały. Duże kłopoty.
Sam tez sprawdziłem ulicę. W cieniu kryli się ludzie, którzy chcieli pogadać z Deszczołapem w
cztery oczy i do tego osobiście. Z pewnością dostali cynk od stałych bywalców Domu Radości.
Zamiast uciekać w dół, Cleaver zaczął okrążać Bledsoe. Przez jedno otwarte okno ujrzałem czają-
cych się w pobliżu chłopców ze Straży. Belinda musiała mieć ekipę w pełnej gotowości.
Nie do końca rozumiem powiązania Morleya z tymi ludzmi. Nie jest od nich zależny, a jednak odda-
je im więcej przysług, niż należałoby oczekiwać.
Cholerny Papagaj nadawał kolejne informacje o Cleaverze. Ciekawe ptaszysko. To było całkowicie
nie w jego stylu. Normalnie zdradziłby mnie już z dziesięć razy na sekundę.
Zbiry poniżej jeszcze nas nie spostrzegli, ale i oni próbowali orientować się na ptaka.
Ten niedorobiony sokół spieprzył sprawę. Cleaver zastawił pułapkę, a on pozwolił mi w nią wlezć.
Byłem dwa razy cięższy i dwa raz silniejszy od Cleavera i tylko dzięki temu nie spotkał mnie trzy-
piętrowy grymas losu. Rzucił się na mnie. Złapałem się jakiejś rury i przyjąłem na siebie uderzenie. Próbo-
wałem się na niego rzucić, skoro już byłem tak blisko, ale nie całkiem mi wyszło.
152
Odbił się ode mnie rykoszetem, walnął w pionowy słup, odskoczył z powrotem w kierunku kamien-
nej fasady Bledsoe, wydał z siebie jeden, jedyny szloch wściekłości, po czym spadł w szczelinę pomiędzy
rusztowaniem a budynkiem. Chwytał się, darł palcami, obijał o rury, ale się nie odzywał.
Ruszyłem za nim ostrożnie. Cholerny Papagaj łopotał wokół mojej głowy, ale jakoś nie otwierał
przebrzydłego dzioba. Wreszcie go dogoniłem.
Cleaver zdołał powstrzymać upadek i wciągnął się na platformę jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Nie
był w najlepszej formie, ale starał się opanować ból.
Cały kwas z niego wyparował, ale i tak poruszałem się ostrożnie. Facet z reputacją Deszczołapa to
przeciwnik, z którym trzeba uważać nawet wtedy, kiedy jest martwy.
Opadłem na jedno kolano. Jego dłoń powędrowała do mojej. Uwolniłem się szarpnięciem, przestra-
szony. Dłoń była miękka i ciepła.
- Mogło być coś... między nami.. Ale jesteś... taki tępy... Garrett. I uparty.
Nie wiem, czy uparty, ale tępy byłem na pewno. Nie załapałem od razu.
Cleaver odchodził. Nie wydawało się to możliwe, biorąc pod uwagę jego kartotekę. Bardziej paso-
wałby mu długi, bolesny nowotwór, a nie takie odpływanie w niebyt.
Uwięził mi ręce, a ja nawet nie próbowałem ich uwolnić. Miałem w sobie dość empatii, żeby wie-
dzieć, co się dzieje w umyśle Cleavera. Pomimo licznych złamań przyciągał mnie ku sobie, bliżej, bliżej... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nadbugiem.xlx.pl
  • img
    \