[ Pobierz całość w formacie PDF ]

do którego mogła zajrzeć swoim olbrzymim okiem, ale nie mogła wejść, choć to ona je
wzniosła.
Zaczęła ciąć gliniane słupki na framugi drzwi i okien. Szło sprawnie i szybko, bo już
miała wprawę. Jej pierwszy dom, przysadzisty i brzydki, suszył się na biblioteczce, obok
niego trzy kolejne ulepszone wersje - maleńka wioska jakiegoś bardzo prymitywnego
plemienia. Ten, nad którym właśnie pracowała, zapowiadał się znacznie lepiej. Był prawie tak
ładny jak domki z Chinatown.
Znów przyszła jej do głowy nawracająca cyklicznie myśl, jak trudno - w każdym razie
jej sprawiało to trudność - uświadomić sobie, że większość ludzkich działań jest jednorazowa.
Robisz to raz na zawsze. Dany czyn nie jest ćwiczeniem czegoś, co będzie się zdarzać raz po
raz, lecz zdarza się i staje faktem dokonanym. Człowiek nie ma okazji nabrać wprawy.
Oczywiście jest całe mnóstwo czynności, które powtarza się codziennie, takich jak
sprzątanie domu, praca biurowa czy garnki starego Billa, ale do nich człowiek nie
przywiązuje wagi, nawet jeśli tylko to umie robić dobrze. Oszczędza się dla spraw naprawdę
istotnych, a gdy przyjdzie ich czas, jest nieprzygotowany. Tak jak wtedy, gdy grupa
pracownic biurowych zaczęła planować cykl spotkań, na których miało się mówić o roli
kobiet we władzach miasta. Spontaniczna narada okazała się niesłychanie twórczą burzą
mózgów, panie mówiły rzeczy, których dotąd nie sformułowały nawet w myśli, rodziły się
nowe idee i nikt na nikogo nie wywierał presji. A potem szefowa administracji Jetza zabroniła
swoim podwładnym brać w tym udział i grupa nigdy więcej się nie zebrała. Dopiero się
przygotowywały do prawdziwej dyskusji, a tymczasem ona już przeszła w sferę faktów
dokonanych i było po wszystkim. Dlaczego tak trudno jest dostrzec, że coś się dzieje, do
czasu, aż się stanie? Choćby małżeństwo. Ledwie Jilly dojrzała na tyle, by pojąć, że to, co
łączy ją z Davidem, jest właśnie małżeństwem, gdy on już się nim znużył. Może dlatego, że
sam też to sobie uświadomił? Kto wie? Albo wycieczka do Chinatown. Nie podróż do Chin -
o takiej wiadomo, że będzie jedyna w życiu - lecz zwyczajne zakupy w chińskiej dzielnicy.
Widzisz maleńkie gliniane domki, lecz idziesz dalej; myślisz sobie:  Kupię następnym razem,
może nawet kilka . Potem mijają lata i nawet gdybyś wróciła, pewnie by ich tam nie było.
Może w ogóle nie byłoby tego sklepu.
To, co właśnie robiła, było zapewne głupie, ale przynajmniej zdążyła nabrać wprawy i
tym razem robiła to dobrze.
Przytwierdzała maleńką futrynę drzwiową, kiedy przez pokój przeszła matka. Jilly
obejrzała się i powiedziała:
- Jak się masz?
Nie miała zbytniej ochoty obracać się ani odzywać, ale nie była zajęta żadną pracą -
bawiła się tylko, lepiła domek zabawkę. Zresztą każda jej czynność była tylko zabawą w
porównaniu z zadaniem wykonywanym przez matkę. Właśnie pokonywała drogę ze swojej
sypialni przez łazienkę i pokój Jilly do oszklonej werandy na tyłach domu. Miała na sobie
kimono, które Jilly kupiła jej w sklepie z używaną odzieżą w Portland, haftowane jedwabiem
w barwach jadeitu, moreli i złota. Przepyszna tkanina okrywała wychudzenie i guzy. Matka
zatrzymała się w drzwiach, mówiąc:
- Słońce przeszło teraz na tę stronę.
Jilly pochyliła się nad stolikiem i wydała optymistyczny pomruk. Człapanie
przeniosło się dalej, na werandę. Tam matka będzie się bawić w czytanie gazety, którą Jilly
zostawiła dla niej przy fotelu pod oknem. Będzie udawać, że wygrzewa się w słońcu.
Równocześnie jednak będzie wykonywać znacznie ważniejszą pracę: niezmordowanie
kroczyć ku śmierci.
Od ostatniej kuracji nie wychodziła na dwór. Nie gotowała, nie sprzątała, nie
szydełkowała i nie grała w brydża. Zarzuciła wszystkie czynności, w których tak długo
nabierała wprawy. W chodzeniu wprawę miała jeszcze dłuższą i na razie z niego nie
zrezygnowała. Mogła o własnych siłach przejść korytarzykiem do łazienki i nawet całą drogę
na werandę. Ojciec Jilly oszklił wychodzący na południe tylny ganek, kiedy pięć lat temu
kupił ten dom z myślą, że spędzą w nim z żoną starość. Kazał go od nowa zadaszyć, wprawić
porządne okna, kupił żaluzje i rolety,  żeby matce nie wiało, kiedy będzie się grzać w
słonku . Potem poszedł do ogrodu, wziął do ręki motykę, upuścił ją z jękiem, rozrzucił
szeroko ramiona i umarł na miejscu bez żadnej praktyki, żadnej wprawy.
Ogród, którego ojciec nie zdążył uporządkować, pozostał dziki. Kiedy Ernest [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nadbugiem.xlx.pl
  • img
    \