[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyrażę, cywilizowanych nie ma przypadkiem zakazu lotu dwupłatowcami.
- Chyba nie. Ja w każdym razie nie słyszałem.
- To dlaczego, skoro to lepsza konstrukcja niż jednopłatowce, już się takich nie robi?
- Tego nie wiem - zasępił się. - Sądzisz, że szybko ten kraj się ucywilizuje?
- Obawiam się, że błyskawicznie - westchnąłem. - Rak biurokracji to ma do siebie, że
jak się w jednym miejscu zaszczepi, to niczym nie można go usunąć. Tu po prostu
znajdujemy się w krótkim momencie dziejów, gdy stara kadra komunistyczna odeszła w
niebyt, a nowa nie jest w stanie kontrolować wszystkiego.
- To może reaktywujemy herbaciany szlak. Kupimy sobie juczne wielbłądy i
będziemy wozić herbatę z Pekinu do Moskwy... Albo chociaż do Irkucka.
- Obawiam się, że cywilizacja za szybko zacznie nam deptać po piętach. Ale można ją
wykorzystać. Ty wiesz, jaki to gigantyczny rynek na panele baterii słonecznych i telefony
satelitarne?
- To wielki kraj - westchnął. - Nie podbijemy go...
- To miejsce, gdzie mieliśmy przymusowe lądowanie - Michaił pokazał kawałek
szlaku pod nami. - Teraz wkraczamy w nieznane...
Kilka kilometrów dalej przelecieliśmy nad sporym miasteczkiem.
- Trzeba było iść wtedy w drugą stronę - powiedział. - Trafilibyśmy prosto na stację
benzynową i zapewne telefon...
- Mądry Polak po szkodzie - mruknąłem.
Roześmiał się.
Do miasteczka od zachodu dochodziła asfaltowana szosa, a na południe znowu biegł
dalszy odcinek szlaku. Polecieliśmy w tamtą stronę. Ruch na tym odcinku był dość spory.
Jezdziły ciężarówki, wozy zaprzężone w konie, pędzono stada zwierząt. Okolica stawała się
jednak coraz bardziej pustynna. Przelecieliśmy nad jeszcze jedną osadą. W morzu piasków
wyglądała niemal jak oaza. Kawałek dalej zgubiliśmy dawny szlak. Audziliśmy się, że
zdołamy go niebawem odnalezć, ale jak się okazało były to próżne nadzieje. Zbyt wiele lat
minęło, zbyt wiele burz piaskowych przeszło nad starą drogą.
- To już koniec - powiedział Michaił rozczarowany. - Pora wracać.
- Jeszcze kawałek - poprosiłem.
Pomknęliśmy nad pustynią w stronę bliskiej już granicy. - Założenia były chyba dobre
- mruknąłem.
- Oczywiście. Można powiedzieć, że Pan Samochodzik rozwikłał zagadkę. Ale kraj
jest zbyt wielki, żeby odnalezć właściwy szlak i tajemniczy kamienny ostrosłup...
Wybraliśmy dobrze, lataliśmy nad najbardziej prawdopodobną trasą. Tyle tylko, że minęło
wiele lat. Być może piramidkę pochłonęły wędrujące piaski, które potem porosły stepową
trawą. Może rozwalono ją, by kamieni użyć do obudowy paleniska w jurcie albo umocnienia
drogi. Zabytki mają to do siebie, że nie są wieczne... Różnie mogło się zdarzyć...
- Pamiętasz, co mówiłem ci wtedy w Tobolsku? - zapytał Michaił.
- Gdy płynęliśmy przez rzekę?
- Nie, wcześniej, na murze więzienia. Trzeba cieszyć się chwilą. Podziwiać piękno
przyrody. Pomyśl, że teraz nie musimy obserwować ziemi. Możemy wznieść dumne
spojrzenie naprzód. Jak tamtej nocy, gdy Ungern i Ossendowski pojechali samochodem w
step i w ciemności wypatrywali ślepi wilków... - nadal jednak nie odrywał spojrzenia od
stepu.
Wypatrzył ją pierwszy i obniżył lot. Kamienna piramidka niemal identyczna jak w
Międzybrodziu stała na niewysokim pagórku. Osadził samolot na szosie. Wyjąłem z kieszeni
fotografię.
- Jesteśmy u celu - powiedziałem poważnie.
W trzy godziny pózniej Michaił przywiózł pana Tomasza i Awenira. Ja tymczasem
obszedłem piramidkę dookoła. Nigdzie nie było śladu wejścia.
- Sądzę, że trzeba podkopać rogi budowli - zauważyłem - albo odmierzyć siedem
kroków i tam zacząć kopać.
- Nie zgrywaj się - poprosił Pan Samochodzik. - To poważna sprawa.
Podał mi torbę z wykrywaczem. Zmontowałem go pospiesznie i uruchomiłem.
Ruszyłem wzdłuż ściany. Od zachodu, w połowie jej długości, urządzenie cichutko zapikalo.
Coś małego, głęboko. Ująłem saperkę w dłoń i wgryzłem się w piaszczystą stepową ziemię.
Pół metra poniżej powierzchni gruntu natrafiłem na niewielkie metalowe pudełko.
- To wszystko? - zdziwił się Awenir.
- Nie zawsze znajduje się od razu cały pociąg - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
ZAKOCCZENIE
Mała willa na przedmieściach Helsinek drzemała pod śniegiem. Gęsty biały puch
pokrywał krzewy w ogrodzie i dach. Z rynien zwisały długie sople. Było kilkanaście stopni
mrozu. Michaił mimo grubej kurtki podbitej futrem renifera szczękał zębami.
- To tutaj - sprawdziłem raz jeszcze adres.
- Tutaj - potwierdził wskazując herb przykręcony do stalowej furtki. Nacisnąłem
dzwonek. Gdzieś zza ciężkich dębowych drzwi rozległo się melodyjne dzwonienie. Jak ci
Skandynawowie to robili, że ich dzwonki nie zamarzały nawet podczas najtęższych mrozów?
Drzwi otworzyły się rzucając słup światła. Ku furtce, wydeptując ślady w wysokim
śniegu, szła jakaś postać zakutana w futro. Dopiero gdy była bardzo blisko, poznaliśmy
Damao.
- Paweł Daniec i Michaił Derekowicz? - zdziwiła się. - Wejdzcie, proszę.
Po chwili znalezliśmy się w ładnym holu wyłożonym kasztanową boazerią. Na
ścianach wisiały rosyjskie szable oficerskie skrzyżowane z karabinami, a pod sufitem dwa
sztandary z czasów pierwszej wojny światowej. Zdjęliśmy buty i kurtki. Damao znalazła dla
nas wygodne kapcie.
- Obiad będzie dopiero o siedemnastej - powiedziała. - Ale może napijecie się herbaty
i coś przekąsicie...
- Jedliśmy w samolocie - uspokoiłem ją. - Chcielibyśmy, jeśli można, zobaczyć się z
pani dziadkiem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]