[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nich, zaprzedałam się W tę niewolę (pierwszy to raz określiłam tym
wyrazem moje małżenstwo), a teraz, jak nędzny tchórz, zaledwie
uczuwszy brzemię jarzma, miałabym się z pod niego wyłamać. Nigdy!
Podniosłam głowę. Ruch i wolne powietrze wytrzezwiły mnie. Wola,
którą pierwszy podmuch namiętności wypędził, wracała nieraz, jak
obrażona królowa, stawiając nogę na karku buntownicy.
Zostanę rzekłam głośno. Zostanę, ale, jak Bóg na niebie, nie
powtórzy się to już Więcej!
Przysięga była niepotrzebna. Nazajutrz dowiedziałam się, że Wiktor
wyjechał w nocy, wezwany nagłym interesem no Warszawy.
Powinnam była odetchnąć i podziękować Bogu, że pokusę, którą już teraz
rozumiałam jasno, sam mi z drogi usuwa. Lecz nie, doznałam, owszem,
uczucia wielkiego rozczarowania, jak zapaśnik, co się z trudem uzbroił do
walki, a któremu przeciwnik umknął z pola. A przytem było mi smutno.
Przez kilka dni chodziłam rozdrażniona, miejsca sobie znalezć nie mogąc.
Wszystko, na co spojrzałam, przypominało mi tę piękną, młodzieńczą
postać, która zapewnie na zawsze już znikła mi z oczu.
Chodząc po lesie, myślałam, co byłoby, gdybyśmy oboje byli wolni? Czy
ten głos, który mnie nazwał po imieniu z taką tkliwością, do
powiedziałby wtedy: "Bądz moja"! A ja Cóżbym mu na to odrzekła?
I przyciskałam rękę do serca, jakby lękając się jego zbyt wymownej
odpowiedzi.
Złożyć swą rękę w takiej samotnej dłoni, ciepłem swojem ją ogrzać, czuć,
że się jest dla kogoś wszystkiem, pracować z nim razem czyż to nie
całe szczęście kobiety na tym świecie? Zaczynałam rozumieć Boską
potęgę miłości, która w dwie ludzkie, obce sobie długo piersi, składa
zaklętą moc wzajemnego opromieniania sobie życia...
Dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej?
Ale na to marzycielskie pytanie przychodziła odpowiedz rozwagi.
I cóż wtedy? Alboż nie byłam równie dobrze związaną, jakgdybym miała
dziesięć obrączek na palcu? Alboż mnie wolno było myśleć o sobie, o
swojem własnem ognisku, mając inne, dawniejsze, które beze mnie
zgasnąćby musiało. On był ubogi, nie mogłabym mu narzucić ciężaru
utrzymania mojej rodziny. Więc musielibyśmy się rezejść, a kto wie,
jakieby wtedy było to rozstanie. Aatwiej pożegnać się zdaleka, gdy się stoi
na dwóch brzegach przepaści od początku istniejącej, niż spotkawszy się
na jednej ścieżce, śnić chwilę, że się pójdzie razem, a potem wymijać się,
odwracając smutnie głowy i trzymając ręce przy sobie, aby się w uścisku
nie zaplotły.%7łem mogła rozumować w ten sposób, to dowodziło, iż nie
kochałam jeszcze Wiktora. Było
to raczej przeczucie miłości, które musnęło zlekka śpiące moje serce.
Nie upłynął miesiąc, a wszystko już wróciło we mnie do równowagi.
Niusia wspominała czasem kuzynka Wiktora; wtedy baronowa, gładząc
Wąsik, mówiła: "Poor boy! Poor boy! gdybyż chociaż ożenił się bogato";
na co Patrycy ruszał ramionami, Jerzy zaś przytakiwał poważnem: "just
so" i na tem się kończyło.
Nadeszła jesień. Wielkie wołyńskie błota rozlały się dokoła nas szeroko;
brudne, popielate obłoki przepływały leniwie ponad pałacem, w którym
życie zdawało się zamierać. Baronowa cierpiała na artretyzm i nie
opuszczała swego pokoju; Patrycy polował na kaczki i wracał zabłocony
powyżej oczu; Jerzy zamykał się całemi dniami w bibliotece, gdzie, jak go
podejrzywalam, drzemał większą część czasu, mając zapewnienie
decorum uczonego przybytku; często ja tylko i Niusia zasiadałyśmy do
stołu, obliczonego na kilka tuzinów biesiadników, w olbrzymiej jadalnej
sali.
Nie było już pięknych księżycowych nocy, ani wonnych róż, ani
ponsowych owoców. Nie żałowałam ich, miałam coś piękniejszego nad
nie: spokój wewnętrzny, który pośród nich utraciłam. Już mi nie ciężyła
moja obrączka; nie zdejmowałam jej, aby sobie wyobrażać, że jestem
wolną.
W rocznicę mego ślubu napisałam do pana Strzemieńczyca list, prawie
wesoły. Usposobiły mnie do tego otrzymane w tym dniu wiadomości z
domu. Matka donosiła, że jest zdrowa, że Lu
cia ładnieje z dniem każdym, że kupiły sobie nowe firanki do okien.
Czytając to, myślałam:
Mój Boże! gdyby nie on, biegałabym dotąd za półrublowemi lekcyami,
mieszkałybyśmy gdzie na poddaszu i wszystkie cierpiałybyśmy nędzę.
To też każde słowo mego listu tchnęło taką wdzięcznością, takiem
zadowoleniem, że staruszek musiał się czuć uspokojonym, odebrawszy
go. Mnie samej zdawało się niepodobieństwem, aby to pisała ta, która
przed paru miesiącami zaledwie blizka była złorzeczenia węzłom, które
teraz błogosławiła.
A jednak byłam szczera: cień Wiktora nie przesunął się ani razu pomiędzy
mną, a mojem piórem.
Wyszłam cało z próby ognia; w tem tylko myliłam się strasznie, iż brałam
początek za koniec.
Tymczasem stała się rzecz okropna. W połowie grudnia, w szaloną
śnieżną zawieję, konny posłaniec przywiózł mi telegram. Pochodził on od
pana Strzemieńczyca i zawierał te słowa. "Przyjeżdżaj natychmiast; Lucia
bardzo chora".
W godzinę potem byłam już w drodze do kolei, a w niespełna trzy, z
powrotem w pałacu.
Niepodobieństwem było jechać. Koła grzęzły w ślizkiem błocie; śnieg
zasypywał oczy woznicy; konie, zmuszone iść pod wiatr, który z
szalonym pędem szedł z północy od gór stawały, trzeba było
zawracać! Nie zapomnę nigdy, co się
we mnie działo, gdy powóz skręcał powoli, opisując głęboką brózdę w
rozmiękłej ziemi.
Dwa dni musiałam czekać, dwa dni, przez które szalały śnieżne huragany
na dworze i huragany bólu w mojej duszy; aż doczekałam się... mogłam
jechać; przybyłam jeszcze dość wcześnie, aby zobaczyć, jak wygląda
pierwsza młodość w trumnie; jak śmierć potrafi zamknąć na wieki oczy,
które powinny były tak długo jeszcze na świecie patrzeć; które nic jeszcze
prawie na nim nie widziały.
Umarła moja siostrzyczka. Tyfus przyszedł po raz drugi i już próżno nie
odszedł. I nieszczęście samo nie przyszło. Przyprowadziło ze sobą drugie,
straszniejsze jeszcze, które padło na moją biedną matkę i uczyniło z niej
istotę nieprzytomną. Rozpacz pomieszała jej zmysły.
Przyjechawszy, zastałam w jednym pokoju martwe zwłoki, a w drugim
rzucającą się w ataku szaleństwa kobietę, którą z trudnością poznałam.
I pan Strzemieńczyc, gdy wyszedł na moje spotkanie, zrobił na mnie
wrażenie żyjącego trupa.%7łe ja wtedy sama nie umarłam, lub nie
zwaryowałam, tego dotąd pojąć nie mogę. Wróciłam z pogrzebu siostry,
wiedząc, że czeka mnie drugi, i miałam jeszcze siłę prosić Boga, aby go
da! jaknajprędzej.
Obłąkanie mojej matki nie było owem spokojnem i łagodnem, które tylko
dla otaczających jest przykre, lecz choremu lepiej z niem nieraz,
niż z przytomnością. Nieszczęśliwa zamieniła się w furyę, rozbijającą
sobie głowę o ściany i kaleczącą ręce.
Doktór nie robił żadnej nadziei wyzdrowienia; nie oddawaliśmy jej nawet
do zakładu. Po kilkunastu piekielnych dniach, nad któremi nie chcę się
zatrzymywać, skończyła, nie odzyskawszy ani na chwilę przytomności.
Zamiast krzyżyka błogosławiącej ręki na czole, zostawiła mi ślady
paznogci na twarzy; ostatnie jej słowa były dziką pogróżką, rzuconą w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]