[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podałem jej pistolet kolbą naprzód. Przyjęła go i wsunęła do kieszeni.
- To dziwne, jacy ludzie bywają ciekawi, nie? Ja trochę pisuję. Artykuły sensacyjne.
- Daje to jakieś pieniądze? .
- Cholernie mało. Czego pan szukał... po jego kieszeniach?
- Niczego szczególnego. To moja pasja. Mieliśmy ze sobą osiem tysięcy na
wykupienie klejnotów skradzionych pewnej damie. Ograbili nas. Dlaczego go zabili, nie
wiem. Moim zdaniem, nie wyglądał na faceta, który by się bardzo stawiał. I nie słyszałem
walki. Kiedy go dopadli, byłem na dole w kotlince. On był na górze w wozie. Mieliśmy
wjechać do kotlinki, ale wydało mi się, że jest za wąsko, żeby wprowadzić wóz i nie podrapać
go. Więc zszedłem tam pieszo i to wtedy, kiedy tam byłem, musieli go załatwić. Potem któryś
z nich wsiadł do wozu i trzepnął mnie na sucho. Oczywiście myślałem, że to on wciąż siedzi
w wozie.
- To znaczy, że nie był pan taki strasznie tępy - powiedziała.
- Coś mi się w tej pracy nie podobało od samego początku. Czułem, że coś jest nie tak.
Ale potrzebna mi była ta forsa. Teraz muszę iść na policję i świecić oczami. Podwiezie mnie
pani do Montemar Vista? Tam zostawiłem swój wóz. On tam mieszkał.
- Oczywiście. Ale chyba któreś z nas powinno przy nim zostać. Może pan wezmie mój
wóz... albo może ja pojadę i wezwę policję.
Spojrzałem na zegarek. Lekko świecące wskazówki zbliżały się do północy.
- Nie.
- Dlaczego nie?
- Nie wiem, dlaczego. Chyba tak będzie lepiej. Załatwię to sam.
Nic nie powiedziała. Zeszliśmy z powrotem w dół, wsiedliśmy do jej samochodziku,
zapaliła silnik, wykręciła wóz bez włączania świateł, wprowadziła go na wzgórze i wyjechała
przez lukę w barierze. Włączyła światło za najbliższą przecznicą.
Bolała mnie głowa. Jechaliśmy w milczeniu aż do pierwszego domu na asfaltowej
części ulicy.
- Powinien się pan czegoś napić - powiedziała. - Może byśmy pojechali do mnie na
coś mocniejszego? Może pan ode mnie zadzwonić na policję. I tak muszą przyjeżdżać z
Zachodniego Los Angeles. Tu jest tylko straż pożarna.
- Niech już pani jedzie prosto na wybrzeże. Sam się tym zajmę.
- Ale dlaczego? Ja się ich nie boję. Moje zeznanie może panu pomóc.
- Nie potrzebuję pomocy. Muszę się zastanowić. Chcę być przez chwilę sam.
- Ja... Dobrze... - wymamrotała.
Usłyszałem jakiś nieokreślony gardłowy dzwięk i skręciła na bulwar. Dojechaliśmy do
stacji benzynowej przy nadmorskiej szosie i skręciliśmy na północ, do Montemar Vista i
przydrożnej kawiarenki. Była oświetlona jak luksusowy liniowiec. Dziewczyna wjechała w
zatoczkę przy krawężniku, ja wysiadłem i przytrzymałem drzwi. Wymacałem w portfelu
wizytówkę i podałem jej.
- Któregoś dnia może pani potrzebować silnego ramienia - powiedziałem. - Niech mi
pani da znać. Tylko niech mnie pani nie wzywa, gdyby sprawa wymagała inteligencji.
Postukała moją wizytówką o kierownicę i powiedziała powoli:
- Mnie pan znajdzie w książce telefonicznej Bay City. Ulica Dwudziesta Piąta
osiemset dziewiętnaście. Należy mi się medal z brukwi za pilnowanie własnego nosa. Niech
pan wpadnie dokonać dekoracji. Myślę, że jeszcze wciąż kręci się panu w głowie od tego
ciosu.
Szybko zawróciła wozem na szosę i zobaczyłem, jak jej blizniacze światła odblaskowe
rozpływają się w ciemności.
Minąłem łuk mostu i kawiarenkę, poszedłem na parking i wsiadłem do swojego
samochodu. Przed sobą miałem bar i znowu rzucały mną dreszcze. Wydało mi się jednak, że
mądrzej zrobię, jeżeli wejdę na posterunek policji w Zachodnim Los Angeles tak, jak to
zrobiłem dwadzieścia minut pózniej: trzezwy jak niemowlę i zielony na twarzy jak nowy
banknot dolarowy.
ROZDZIAA DWUNASTY
Minęło półtorej godziny. Ciało już było zabrane, teren przeszukany, a ja
opowiedziałem swoje ze trzy czy cztery razy. Siedzieliśmy we czterech w pokoju dyżurnego
na posterunku w Zachodnim Los Angeles. W budynku panowała cisza, tylko jakiś pijak w
celi w oczekiwaniu na odwiezienie do śródmieścia na pierwszą poranną rozprawę sądową
wydawał okrzyki australijskiego Buszmena.
Ostre białe światło padało spoza szkła reflektora na płaską powierzchnię stołu, na
której rozłożono przedmioty wyjęte z kieszeni Lindsaya Marriotta, przedmioty wyglądające
teraz tak samo martwo i bezdomnie jak ich właściciel. Mężczyzna za stołem naprzeciwko
mnie nazywał się Randall i reprezentował Wydział do Spraw Zabójstw w Centrali w Los
Angeles. Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, szczupły i spokojny, o gładkich,
żółtawosiwych włosach i zimnych oczach. Zachowywał dystans. Miał ciemnoczerwony
krawat w czarne kropki, które bezustannie tańczyły mi przed oczami. Za nim i za smugą
światła przyczaiło się dwóch potężnych byków jak dwaj prywatni goryle pilnujący z obu stron
moich uszu.
Ugniotłem w palcach papierosa, zapaliłem i poczułem, że mi nie smakuje. Siedziałem
i przyglądałem się, jak spala mi się w palcach. Czułem się, jakbym miał z osiemdziesiąt lat i
jakby proces starzenia się postępował dalej bardzo szybko.
- Im częściej opowiada pan tę bajeczkę, tym głupiej ona brzmi - mówił chłodno
Randall. - Ten Marriott bez wątpienia już od kilku dni omawiał z nimi warunki złożenia
okupu i nagle, na parę godzin przed ostatecznym spotkaniem, dzwoni do człowieka
najzupełniej obcego i najmuje go jako ochronę.
- Właściwie nie jako ochronę - wtrąciłem. - Nawet mu nie powiedziałem, że mam
broń. Do towarzystwa.
- Skąd się o panu dowiedział?
- Najpierw mówił, że od wspólnego znajomego. A potem, że po prostu znalazł moje
nazwisko w książce telefonicznej.
Randall delikatnie pogrzebał wśród rzeczy leżących na stole i wydobył białą kartę,
jakby dotykał czegoś niezbyt czystego. Pchnął ją przez stół.
- Miał pana kartę wizytową. Taką dla klientów.
Spojrzałem na wizytówkę. Leżała wśród banknotów razem z kilkoma innymi kartami
wizytowymi, których nie potrudziłem się przejrzeć w kotlince kanionu Purissima.
Rzeczywiście to była moja wizytówka. I rzeczywiście wyglądała dosyć brudno jak na
człowieka typu Marriotta. W jednym rogu miała okrągłą tłustą plamę.
- Jasne - powiedziałem. - Rozdaję swoje wizytówki, ile razy nadarzy mi się okazja. To
oczywiste.
- Marriott powierzył panu pieniądze - zauważył Randall. - Osiem tysięcy dolarów.
Okazał sporo zaufania.
Zaciągnąłem się papierosem i wydmuchnąłem dym ku sufitowi. Zwiatło raziło mnie w
oczy. Czułem ból w potylicy.
- Przykro mi, ale nie mam tych ośmiu tysięcy.
- Oczywiście. Nie siedziałby pan tutaj, gdyby je pan miał. A może tak?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]