[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nawet gorąco mnie namawiała. No cóż... trudno. Machnąłem ręką zrezygnowany.
Trzeba była zająć się konkretnymi sprawami. A więc przede wszystkim musiałem
sobie znalezć jakieś niedrogie lokum. Hotele nie wchodziły w rachubę. Mimo iż miałem
solidnie naładowany portfel, musiałem jednak liczyć się z wydatkami. Nie wiedziałem
przecież, jak długo będę musiał pozostać w Rzymie i jakie koszta pociągnie za sobą ta
Idiotyczna impreza. Tajny agent nie może przecież występować w charakterze
zabiedzonego turysty.
Po załatwieniu formalności celno-paszportowych postanowiłem natychmiast dostać
się do śródmieścia. Wsiadłem do autobusu i pojechałem na Stazione Termini.
Przypuszczałem, i słusznie, że tam dowiem się o jakiejś odpowiedniej dla mnie kwaterze.
Krążąc dokoła dworca, przypomniałem sobie mój pierwszy przyjazd do Rzymu i
pokoje umeblowane, z których wtedy korzystałem. Ale to było bardzo dawno. Adresów
oczywiście nie pamiętałem, a gdybym nawet ich nie zapomniał, kto wie, czy właściciele tych
mieszkań żyli jeszcze.
Przechadzałem się powolnym, niezdecydowanym krokiem, co spowodowało, że
najprzód zaczepiły mnie jakieś roześmiane dziewczęta, potem młodzi chłopcy, a w końcu
waluciarze, powtarzający konfidencjonalnym szeptem: Change money, change money .
Z kłopotu wybawił mnie dopiero szczupły, mizerny młodzieniec, który spytał, czy
poszukuję pokoju. Usłyszawszy twierdzącą odpowiedz, wziął moją walizkę, która tym razem
nie była już tak piekielnie ciężka, i ruszył w kierunku Piazza Esedra. Szedł tak szybko, że
zaledwie za nim nadążałem. Dokładałem wszelkich starań, aby dystans między nami zbytnio
się nie powiększał. Ewentualna utrata walizki nie była mi obojętna. Okazało się jednak, że
młody człowiek nie miał żadnych złych zamiarów. Zaprowadził mnie na via Amendola,
niewielką uliczką biegnącą w dół, do Piazza Berberini. Punkt doskonały.
Po niezbyt wygodnych, dosyć stromych schodkach wdrapaliśmy się na trzecie piętro,
gdzie mieścił się skromny pensjonat, prowadzony przez zażywną jejmość w średnim wieku.
Sympatyczna signora obdarzona była nie tylko imponującą tuszą, lecz także niezwykle wartką
wymową. Początkowo byłem nieco ogłuszony, ale wreszcie udało mi się przerwać lawinę
słów i zapytać o cenę. Pensjonat pani Eleonory Ravinelli był stosunkowo tani. Bez wahania
wynająłem pojedynczy pokoik, dałem napiwek chłopcu, który mnie tu przyprowadził, i
zacząłem się rozpakowywać. Byłem uszczęśliwiony, że bez większych wysiłków znalazłem
dosyć wygodne lokum. Nie doceniłem jednak elokwencji pani Ravinelli.
Zaledwie zdążyłem ułożyć w szafie moje rzeczy, gdy rozległo się pukanie i do pokoju
wkroczyła majestatycznie właścicielka pensjonatu. Spytała, czy czegoś nie potrzebuję,
następnie usiadła na krześle, które skrzypnęło niepokojąco pod jej ciężarem, i zaczęła
opowiadać swój życiorys. Chcąc nie chcąc dowiedziałem się, że signora Ravinelli jest
wdową, że zdążyła już pochować trzech mężów, ale jeszcze nie rezygnuje z życia. To ostatnie
oświadczenie napełniło mnie pewnym niepokojem. %7łycie nauczyło mnie unikać wdów
prowadzących pensjonaty.
Ostatnim mężem pani Ravinelli był Ahmed, Turek z pochodzenia, który produkował
się ponoć jako przedstawiciel wiedzy magicznej na wszystkich estradach świata. Został
biedak zasztyletowany w jakiejś neapoli fańskiej restauracji przez jednego z licznych
adoratorów swej żony, pięknej Eleonory. Następnie wdowa po Turku cofnęła się w swej
opowieści w daleką przeszłość, wspominając czasy wczesnego dzieciństwa. To już
przekroczyło granice mojej wytrzymałości. W sposób dosyć obcesowy przerwałem
opowiadanie, tłumacząc, że mam coś bardzo pilnego do załatwienia.
Wyszedłem. Na ulicy ogarnęły mnie wątpliwości. Nie byłem pewien, czy dobrze
zrobiłem wynajmując pokój w pensjonacie na via Amendola. Zdawałem sobie sprawę z tego,
że jeżeli nie zdołam pohamować elokwencji pani Ravinelli, będę musiał zmienić miejsce
zamieszkania. Pocieszałem się jedynie myślą, że albo jej to przejdzie, albo znajdzie sobie inną
ofiarę, jakiegoś nowego lokatora.
Na Piazza Barberini powitałem spojrzeniem dobrze mi znaną fontannę. Postałem
chwilę, patrząc na tryskający z paszczy legendarnego trytona strumień wody. Potem w jednej
z bocznych uliczek - nazwy jej już dzisiaj nie pamiętam - w tavola calda zjadłem porcję
makaronu z parmezanem i kotlet z sałatą, popiłem to cienkim winem i oddałem się
rozmyślaniom nad oczekującą mnie wizytą.
Na via Appia Antica pojechałem taksówką. Było około szóstej i miasto rozbłysło już
wieczornymi światłami. Kiedy dojechałem do alei, której strzeże napis: VIA PRIVATA,
VIETATO INGRESSO, wysiadłem, zapłaciłem kierowcy za kurs i wolnym krokiem
wszedłem w ową prywatną ulicą.
Rezydencję hrabiny Monitelli odnalazłem bez trudu. Nic się tu nie zmieniło od mojej
pierwszej bytności, tylko mniej liści było na drzewach. Przy bramie nacisnąłem biały
bakelitowy guzik dzwonka. Odczekałem chwilę, a następnie znowu nacisnąłem. Tym razem
poskutkowało.
Za żelaznymi sztachetami pojawił się bezszelestnie wysoki, barczysty mężczyzna.
Miał na sobie długi, ciemny płaszcz i głęboko nasunięty na czoło kapelusz, także ciemny.
Mimo wieczornej pory ogromne przeciwsłoneczne okulary zasłaniały mu większą część
twarzy. Zobaczyłem tylko wąskie usta i kawałek spiczastego nosa. Facet robił dość
niesamowite wrażenie.
- Do kogo? - padło niechętne pytanie, wypowiedziane głosem cichym i
zachrypniętym?
Podałem swoje nazwisko, powiedziałem, że niedawno byłem gościem pani hrabiny i
że chciałbym się widzieć z panią Alicją Sarnowską.
- Proszę zaczekać.
Ponury furtian zniknął. Upłynęło chyba z dziesięć minut, nim się znowu pojawił.
Otworzył bramę, która wydawała mi się niezwykle ciężka i masywna, a następnie bez słowa
wskazał mi schody prowadzące na ganek.
Przyznaję, że już na samym początku mojej tajnej misji poczułem się dosyć
niewyraznie.
Drzwi były otwarte. W hallu oczekiwał mnie służący w liberii. Był wysoki, zupełnie
łysy i miał przedziwnie długie ręce, które upodobniały go do antropoidalnej małpy. Niczym
nie przypominał ani tego z bokobrodami, ani tego drugiego, do którego od pierwszego
wejrzenia poczułem niechęć.
Kiedy powiedziałem, że pragnę się zobaczyć z panią Alicją Sarnowską, lokaj
zaprowadził mnie do tego samego salonu, w którym w czasie swej poprzedniej wizyty piłem
anyżkowy koktajl. To wspomnienie sprawiło mi wyrazną przykrość.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]