[ Pobierz całość w formacie PDF ]
istniały po to, by utrzymać na wodzy demony, jaki był sens
demonstrowania ich
komuś, kto z całą pewnością nie był demonem? Kto, w gruncie
rzeczy, stanowił przeciwieństwo demona?
Zapadał zmierzch i wnętrze Rite Aid skąpane było we
wspaniałym sztucznym białym świetle, które wypełniało
demokratycznie każdy zakamarek sklepu. Zwiatło odbijało się od
wyfroterowanych podłóg i opakowań tak równo, że nic nie
rzucało cienia. Prowadziłem Teddy'ego sklepową alejką,
trzymając go za rękę i kierując się w stronę działu zabawek. Po
drodze minęliśmy piramidę krakersów, które wprawiły go w
zachwyt. Trzeba było nie lada sztuki, aby odciągnąć go od tych
słoniowatych czerwonych pudełek z niebieskimi brzegami i
pomarańczowymi kółkami. Kusząc go skinieniami głowy i
piskliwymi obietnicami rozkoszy, jakie czekały nas w sąsiedniej
alejce, dostrzegłem Zandy, która przyglądała nam się ze swojego
wysokiego stołka w aptece. Przyglądała nam się, nie robiąc nic
poza tym. Jakiś klient zwrócił się do niej z pytaniem i zanim
skupiła na nim uwagę, zerknęła jeszcze raz na mnie i z jej ust
wydarł się cichy, radosny śmiech.
W tym momencie zacumowałem wraz z Teddym przy wiszącej
ekspozycji gier i zabawek i nie tylko mu je pokazałem, lecz
prezentowałem każdą, jakby to było berło na aksamitnej
poduszce. A on, niczym oglądający kolejne niewolnice nabab,
odrzucał wszystkie. Wciąż oglądał się za siebie, kwilił i nie
mogąc dokładnie pokazać, o co mu chodzi, otwierał szeroko dłoń,
wskazując pięcioma palcami pięć różnych kierunków. W końcu,
nie wiem, czy nie przy udziale telepatii, zaprowadził mnie z
powrotem do krakersów. Taki był jego wybór i zorientowałem
się,
że jest to wybór trafny, ponieważ to, co znajdowało się w środku,
było szorstkie, kruche i, co najważniejsze, jadalne.
Kiedy wyszliśmy, było już ciemno. Bawiąc się w motorówkę,
odpłynęliśmy w mrok, a wesoło oświetlona Rite Aid została za
nami niczym restauracja na brzegu jeziora. Podążaliśmy
chodnikami i alejkami, mijając budynki i zaparkowane
samochody i co jakiś czas słysząc przelatujący nad głowami
helikopter. Na jednej ręce posadziłem sobie Teddy'ego, w drugiej
trzymałem krakersy. Wzdłuż posesji rósł wysoki żywopłot z
zielonymi woskowatymi liśćmi. Noc była wilgotna, lecz niezbyt
chłodna, i towarzyszyła nam cisza. Teddy wyciągnął jedną rękę,
żeby móc dotknąć żywopłotu. Liście muskały jego dłoń, a on
patrzył i słuchał, a czasami łapał i przytrzymywał jedną z gałązek,
żeby poczuć, jak wymyka mu się spomiędzy palców, kiedy
szedłem dalej. Wkrótce ustanowił całą sekwencję muskania,
chwytania i puszczania liścia. Posadziłem go wyżej na
przedramieniu, żeby mógł sięgać dalej, a potem zwolniłem
kroku, żeby ułatwić mu zabawę i sprawić jeszcze więcej radości.
Kiedy doszedłem do końca przecznicy, miałem wrażenie, że
budzę się ze snu.
Clarissa, która przybyła punktualnie o szóstej, zastała mnie i
Teddy'ego przy kuchennym stole nad dwoma tuzinami
rozczłonkowanych krakersów. Pudełko było rozdarte i
powyginane, papierki porozrzucane na stole i podłodze. Na
szczęście nie mieliśmy do dyspozycji niczego mokrego; bałagan
byłby wówczas niebotyczny. Dokonaliśmy transferu i Clarissa
zaproponowała, że
pomoże mi posprzątać, ale wygoniłem ją, wiedząc, że ma na
głowie ważniejsze sprawy.
Swoją drogą, on wrócił do Bostonu i się uspokoił
powiedziała przy drzwiach. Przysłał nawet alimenty.
Ten krótki komentarz sprawił, że przez całą noc rozmyślałem o
pokucie, o tym, co można wynagrodzić i co można wybaczyć, i
czy czek od Mussoliniego oznacza, że powinienem zapomnieć o
laniu, jakie mi sprawił. Uznałem, że będę mógł odpowiedzieć na
te pytania dopiero, gdy ponownie go spotkam i będę mógł
przeanalizować moją reakcję na jego skruchę.
Dzień przemówień w Coilege'u Wolności zbliżał się wielkimi
krokami. Philipa nadal prowadziła ze mną próby, mimo że
starałem się, jak mogłem, aby dać jej do zrozumienia, że robi mi
się niedobrze na dzwięk własnego głosu i mam serdecznie dosyć
podejmowanych przez nią prób jego nastrojenia. Wystąpiłem raz
przed Brianem pierwszą postronną osobą, która miała okazję
mnie wysłuchać i komplementował mnie tak gorąco, że
czułem się niczym trzyletnie dziecko, któremu przyklejono
właśnie taśmą do lodówki jego pierwszy bohomaz. Brian
zaproponował także, że odwiezie mnie do Anaheim w dniu
przyznania nagród, a ja przyjąłem jego propozycję, ciesząc się, że
będę miał znajomą twarz na widowni. Dopiero pózniej zdałem
sobie sprawę, że w ogóle nie zaplanowałem, jak się tam dostanę, i
Brian był moją
jedyną możliwością. Wyjedziemy o wpół do dziewiątej rano,
powiedział. Dojazd do Anaheim zajmie nam półtorej godziny.
Marsz Wolności zaczynał się o jedenastej, a mowy o dwunastej i
miały trwać przez godzinę. Brian ściągnął te wszystkie
informacje z Internetu i specjalnie dla mnie wydrukował, co, jak
powtarzał z dumą, stanowiło dowód, że coraz lepiej radzi sobie z
komputerem.
Wieczorem przed moją mową nastawiłem budzik dokładnie na
godzinę siódmą i sprawdziłem jego działanie, przesuwając
[ Pobierz całość w formacie PDF ]