[ Pobierz całość w formacie PDF ]

drogi. Robiłam sobie z tego powodu wyrzuty większe niż z tego, że byłam żoną Piotra... Mo-
że... gdybym była została twoją miast jego, byłoby życie na Księżycu poszło innym torem,
byłabym może żyła jeszcze dzisiaj...
Mówiła to wszystko cichym, gasnącym głosem, a we mnie nagle zerwała się burza. Ryk-
nąłem płaczem jak małe dziecko i okrywając jej dłoń pocałunkami bez pamięci, wyrzucałem
z piersi przez łzy bezładne słowa miłości, tak długo tajone, a rozpętane dopiero teraz - wobec
umierającej.
Ona przechyliła się nieco i położyła drugą rękę na mej głowie:
- Cicho - mówiła - cicho... Ja wiem... Nie płacz... Tak jak się stało, lepiej się stało... Byłeś
mi drogi za swą szlachetność, za miłość dla Toma, zresztą-ja nie wiem sama, za co... ale mi-
mo wszystko może bym nie była dobra dla ciebie, gdybyś był stanął między mną a tamtym,
zmarłym, który jeden miał do mnie prawo. Cicho już, nie płacz. Wiesz już teraz. Myślę, że
Tomasz mi przebaczy, żem to czuła i teraz tobie w godzinę śmierci powiedziała... Ja byłam
taka nieszczęśliwa...
Zamilkła wyczerpana, a ja, ukrywszy twarz na jej piersi, trząsłem się cały, targany we-
wnętrznym łkaniem.
Ale ona po chwili zaczęła znowu.
- Niech będzie... wyznam ci już wszystko. I tak po raz ostatni z tobą rozmawiam... W
owo południe...
Umierająca urwała na chwilę, jakby nagły wstyd, nie blednący nawet wobec śmierci, głos
jej zatamował, ale ja wiedziałem o jakim ona południu mówiła!
Milczała przez jakiś czas, z lekka tylko poruszając wargami, aż wtem, z nagłym wybu-
chem, podnosząc ręce ku skroniom zakrzykła:
- Czemuś ty Piotra nie zabił?!
W tej chwili posłyszałem stłumiony jęk za sobą. Było w nim coś tak strasznego, że mimo
woli zerwałem się i odwróciłem głowę. We drzwiach, dłonią o uszak oparty, stał Piotr, blady
jak trup, i patrzył na nas szeroko rozwartymi oczyma. Musiał stać tu już dość długo i słyszał
zapewne wszystko, co Marta do mnie mówiła.
Gdy zauważył, że go spostrzegłem, postąpił chwiejnie parę kroków naprzód i zabełkotał
coś niezrozumiałego.
Marta ze stłumionym okrzykiem wstrętu odwróciła się ku ścianie.
- Przepraszam - wyjęknął Piotr-przepraszam, to mimo woli... Nie chciałem...
W tej chwili rozległy się w drugiej izbie głosy i tupotania.
- Dzieci! - zawołała Marta i wyciągnęła ręce. Ale dziewczynki onieśmielone zatrzymały
się w progu i tylko Tom przypadł do niej, więc wzięła jego głowę w drżące dłonie i przygar-
nęła ku łonu.
Piotr spojrzał na to i przystąpił do mnie:
- Obiecałeś jej - tu wskazał głową Martę - pamiętać o wszystkich dzieciach... o wszyst-
kich! jednakowo...
Nim zdążyłem odpowiedzieć, zaskoczony tą dziwną uwagą, jego już nie było w izbie.
Między pląsające przed oknem opary przedostawał się już promień słoneczny, zamieniał
górne szyby w kawałki jaśniejącego złota i biegł świetlistym snopem przez duszną atmosferę
pokoju. Marta leżała bez ruchu, wpatrzona gasnącym wzrokiem w płat słonecznego światła,
który coraz niżej ześlizgiwał się po ścianie i jak anioł zstępujący płynął ku jej poduszkom.
Dziewczątka poczęły się na palcach zbliżać do łóżka, patrząc ze zdziwieniem na bladą i nie-
ruchomą twarz matki.
Duszno mi było, w ustach czułem żrącą gorycz. Ten nastający dzień przychodził do mnie
jak bezlitosne, bolesne szyderstwo, bo wiedziałem, że zacznie się z nim pustka i patrzenie w
przeszłość. Chwile mijały w milczeniu...
73
Nagle Tom krzyknął:
- Wuju, wuju! ja się boję! Mama patrzy tak strasznie! Odwróciłem się: promień słońca,
padłszy na poduszki, oświecał twarz Marty zastygłą i martwą, szklistymi oczyma w słońce
jeszcze wpatrzoną.
- Wasza matka umarła... - szepnąłem jakimś cudzym i zdławionym głosem do dzieci, któ-
re się cisnęły teraz zalęknione i zdumiałe dokoła łóżka. Po czym pochyliłem się, aby przy-
mknąć jej powieki.
W tej chwili rozległ się huk wystrzału. Poskoczyłem ku drzwiom: Piotr leżał w sąsiedniej
izbie na podłodze z roztrzaskaną skronią i dymiącym rewolwerem w ręku.
Zatoczyłem się na progu jak pijany.
Dzisiaj oboje leżą już w grobie. Ja sam oddałem im ostatnią śmiertelną posługę, owiną-
łem ich ciała w duże, z roślinnych włókien utkane i żywicą przepojone całuny i we własnych
ramionach na łódz je zaniosłem, która je miała powiezć na Wyspę Cmentarną. W łodzi obok
mnie i trupów siadło czworo dzieci. Troje starszych skupiło się koło ciała matki. Tom, zdu-
miały i przestraszony widokiem śmierci, siedział milczący u nóg trupa; Liii i Róża chwytały
całun rączkami i wołały z płaczem matki, jak gdyby dopominając się jeszcze należnych im
pieszczot, których im za życia skąpiła.
Ciało Piotra leżało w łodzi opuszczone. Najmłodsza dziewczynka tylko podpełzła ku
niemu i głaszcząc rączką pokrywające je zwoje grubej tkaniny, szeptała cichutko:
- Biedny tatuś, biedny...
Smutnej naszej podróży sprzyjała cudowna pogoda. Słońce, jeszcze niewysoko nad wid-
nokrąg wzniesione, rozświetlało złociście ogromną a spokojną, zaledwie w drobne skiby le-
ciuchnym powiewem zoraną płaszczyznę morza, wśród której majaczyły przed nami dalekie
wyspy, w przezroczystej, błękitnej mgle zatopione. I nigdy w życiu nie czułem tak żywo i tak
boleśnie tej bezlitosnej i strasznej ironii, która się mieści w pięknie przyrody, obojętnej za-
równo na radość, jak i na ból człowieka. Bo przecież ja wiozłem na tej łodzi dwie ostatnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nadbugiem.xlx.pl
  • img
    \