[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Założyłem się z kumplem, że ze mną zatańczysz.
Próbowała się oswobodzić. Bez skutku. Facet ciągnął ją na parkiet. Przynajmniej
już nie byli sami. Rozejrzała się, szukając Dana. Gdzie on się, do cholery, podziewa?
- Przykro mi. - Siląc się na uśmiech, starała się oderwać wielkie paluchy od swojej
ręki. Dlaczego wszyscy motocykliści są tacy krzepcy? - Niestety przegrasz zakład.
- Jeden taniec, mała squaw. Widziałem, jak tańczysz z tamtym kowbojem. Gorszy
jestem czy co?
Squaw" nienawidziła chyba jeszcze bardziej niż Pocahontas".
- Puść mnie - rozkazała.
Miała nadzieję, że nie słyszał przerażenia w jej głosie.
- Zadzierasz nosa? Myślisz, że jesteś dla mnie za dobra? Ty, wszawa Indianica? -
Przysunął do niej twarz.
- Hej! - Tego już za wiele! Nie zamierzała się poddać bez walki. Zadowolona, że
włożyła dziś solidne buty z cholewami, z całej siły kopnęła gościa w krocze. - Powie-
działam, żebyś...
Facet zaklął. Nie puścił jej, ale zgiął się wpół. Rosebud postanowiła powtórzyć
kopniaka. Nie zdążyła. Ktoś szarpnął ją mocno za włosy.
- Dan! Ratunku!
Motocyklista osunął się na kolana, ciągnąc ją w dół. Za jej plecami wydarł się ko-
biecy głos. Towarzyszyło mu kolejne szarpnięcie za włosy.
- Ty zdziro! Coś ty zrobiła mojemu facetowi?
Rosebud zobaczyła gwiazdy przed oczami.
- Dan! - Czuła piekielny ból i piekielny strach.
Strach przeważał.
Trzecie szarpnięcie. Rany boskie, czyżby kelnerka chciała ją oskalpować? Tuż nad
jej uchem rozległ się kobiecy głos:
R
L
T
- Ty dzikusko. Jak z tobą skończę, odechce ci się pokazywać tu swoją indiańską
gębę.
Wtem Rosebud usłyszała trzask łamanych kości i przerazliwy wrzask motocykli-
sty.
- Puść ją.
Dan był wściekły, bardziej niż wtedy, gdy do niego strzelała. Nareszcie! Facet pu-
ścił jej rękę, kobieta puściła jej włosy. Rosebud zaczęła się osuwać na podłogę. Zanim
uderzyła o parkiet, Dan pochwycił ją w ramiona. Przełykając łzy, zobaczyła, że jej wy-
bawca miażdży obcasem łapę motocyklisty. Prawą ręką podtrzymywał Rosebud w pasie,
w lewej dzierżył nóż. Nóż? Skąd... No tak, nóż do steku.
- Kopnęła mnie w jaja! - jęknął z podłogi bandzior. - Moja ręka! - zapiszczał, gdy
w odpowiedzi Dan zwiększył ucisk na jego łapsko.
- Nie chcę żadnych kłopotów - oznajmił Dan.
Mimo że mówił cicho, usłyszała go. Nagle zorientowała się dlaczego: zespół prze-
stał grać, wszyscy milczeli. Raptem ciszę przerwał charakterystyczny odgłos przeła-
dowywanej strzelby.
Zginą, przyszło Rosebud do głowy. Zginą, bo Dan zaprosił ją na randkę, a ona się
zgodziła.
- Idziemy - szepnął, obejmując ją mocno.
Bała się spojrzeć w kierunku strzelby. Bała się spojrzeć na kogokolwiek, by nie zo-
stało to potraktowane jako akt agresji. Nie odrywała oczu od ręki z nożem. Nóż do ste-
ków jest znacznie grozniejszy niż długopis, ale o wiele mniej skuteczny od broni palnej.
Nie chciała umierać w tej spelunie. Stek nie był tego wart.
Wycofywali się w stronę drzwi. W stronę wolności.
- Ona pierwsza zaczęła! - wydarła się kelnerka.
Rosebud wystraszyła się, że zaraz wszyscy się na nich rzucą. Nawet nie mogła za-
protestować, że jest niewinna.
- Nieważne, kto zaczął. Teraz kończymy - oświadczył Dan.
R
L
T
Jakim cudem zachowywał spokój? Mówił takim tonem, jakby prowadził negocja-
cje, a przecież ich było dwoje, a tamtych dwie setki. Powoli zbliżali się do wyjścia.
Gdzieś w głębi sali krzesło zaszurało o podłogę.
- Szykuj się - szepnął Dan.
Poczuła na szyi powiew świeżego powietrza. I nagle byli na dworze, a wszystkie
wrogie twarze pozostały w środku. Dan wbił nóż w drewnianą balustradę.
- Pędem! Do samochodu!
Biegli ile sił w nogach, tak szybko, że nie słyszała nic poza własnym oddechem
oraz łomotem serca. Nie wiedziała, czy ktoś ich goni, czy nie, ale nie zamierzała spraw-
dzać. Po paru sekundach wskoczyli do auta.
- Zsuń się! - rozkazał Dan, włączając silnik.
- Twoja strzelba... mogę? - Czuła przypływ adrenaliny.
Tak, chętnie pociągnie za spust. Pokaże im dzikuskę!
- Nie. - Samochód z piskiem opon opuścił parking. Dan poprawił lusterko, po czym
skręcił w lewo. - Nie podnoś się.
Za nimi rozległ się potężny huk. Rosebud krzyknęła, kiedy samochodem zarzuciło
w prawo. Dan dodał gazu.
- Okej, jesteśmy na autostradzie. Już nic nam nie grozi.
Usiłowała skinąć głową, coś zrobić, powiedzieć, ale przed oczami zaczęły się jej
przesuwać obrazy z ostatnich kilku minut - łazienka, kopanie w drzwi, bandzior ze
śmierdzącym oddechem, kelnerka szarpiąca ją za włosy. Podniosła dłoń do czoła; na pal-
cach zobaczyła ślady krwi. Zrobiło jej się niedobrze.
- Zaraz zwymiotuję! - jęknęła.
- Spróbuj wytrzymać.
Dan przyśpieszył, po czym skręcił w prawo i po chwili stanął. Rosebud otworzyła
drzwi. Wysiadła, zachwiała się, po czym opadła na kolana. Nagle poczuła, jak Dan od-
garnia jej włosy z twarzy i masuje plecy. No, wspaniale. Ona puszcza pawia, a on patrzy
i słucha. Okej, mogłoby być gorzej, mogliby nie żyć, ale... Miała ochotę zapaść się pod
ziemię ze wstydu. Z tego wszystkiego znów zaczęła wymiotować. Kiedy skończyła,
przysiadła na piętach. Dan, nie puszczając jej włosów, kucnął obok.
R
L
T
- Lepiej?
Tak. Nie. Sama nie wiedziała. Dan przyglądał się jej badawczo. Nie potrafiła od-
wzajemnić jego spojrzenia. Nie była pewna, czy kiedykolwiek zdoła.
- Za moment wrócę - powiedział.
Usłyszała za sobą chrzęst. Po chwili Dan ponownie kucnął obok, podał jej butelkę
wody i wilgotną ściereczkę. Wypłukała usta. Pomogło.
- Nie ruszaj się. - Przetarł jej twarz, obmył ranę. - Chyba nie jest najgorzej - oznaj-
mił.
Ująwszy w palce jej brodę, obrócił ją w stronę światła reflektorów.
Strach, który dławił ją za gardło, szukał ujścia.
- Przepraszam. - Zaciskając powieki, próbowała powściągnąć łzy. - To moja wina.
Nie płakała przy ludziach. Zawsze czekała, aż będzie sama w domu. Tym razem
wiedziała, że się nie uda.
- Zaraz się rozpłaczę... - I faktycznie, łzy trysnęły jej z oczu. - Ale niech to... niech
to nie wpłynie negatywnie na twoją opinię o... o mnie.
- Nie wpłynie - zapewnił Dan.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]