[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Otworzył samochód i już po chwili wyjeżdżali na główną
drogę.
- Obok szpitala jest jakieś lotnisko? - spytał, próbując
ustalić plan działania.
- Nie, ale jest pole golfowe. Uda ci się tam wylądować?
- Musi - odparł krótko. Dopóki miał pod sobą skrawek
płaskiego terenu, jakoś sobie poradzi.
Jechał jak szaleniec i cieszył się, że o tej porze droga była
zupełnie pusta. Kiedy dotarli na lotnisko, w kilku słowach
wyjaśnił sytuację i niedługo potem dostał pozwolenie na
nocny lot.
Zerknął na Laurę. Była przerazliwie blada, a jej twarz nie
wyrażała żadnych emocji. Tylko w oczach płonęła mieszanka
strachu i bólu.
Chociaż wyglądała, jakby zdrętwiała z przerażenia, kiedy
tylko znalezli się przy samolocie, pierwsza wyskoczyła z
samochodu.
Starannie ułożył Chloe w fotelu i przypiął ją pasami. Była
wychłodzona i przestraszona, ale nie panikowała. Laura
wskoczyła sama i po chwili mogli ruszać. Przejechał na
koniec pasa startowego i zerknął na nie przez ramię.
- Jesteście gotowe, tam z tyłu?
Laura przytaknęła dzielnie, chociaż oczy miała pełne lęku.
Chciał jak najszybciej wzbić się w powietrze, ale wiedział,
że nie może lekceważyć procedur bezpieczeństwa. Musi
dowiezć je do szpitala spokojnie i bezpiecznie.
W końcu Betsy uniosła się w górę i lecieli pod
rozgwieżdżonym niebem.
Przez całą drogę informował Laurę o odległości,
wysokości i o tym, ile czasu jeszcze potrwa lot. Miał nadzieję,
że to choć trochę ją uspokoi.
Po kilkunastu minutach zobaczył szpital. Szukał wzrokiem
miejsca do lądowania i po chwili dostrzegł oświetlone boisko
golfowe. Na szczęście członkowie klubu mieli tego wieczoru
doroczny piknik. Kiedy tylko pogotowie i wieża kontrolna
poinformowały ich, co się stało, oświetlili dodatkowo teren i
zebrali się, żeby im pomóc w razie potrzeby.
Betsy wylądowała bez jednego drgnienia. Zanim zdążył
wyłączyć silnik, widział już pędzącą w ich stronę karetkę.
Szybko odpiął pasy i przeszedł do tyłu, żeby pomóc Laurze.
Spojrzał na Chloe i zamarł. Dziewczynka była biała jak kreda.
Zagryzł wargi i wstrzymał oddech. Zdążył tylko na moment
ująć jej dłoń, zanim małą zabrała obsługa karetki i odwiozła
na sygnale.
Przeniósł wzrok na Laurę. Siedziała skulona w głębi
samolotu i bezgłośnie płakała. Nigdy dotąd nie przeżył czegoś
tak poruszającego i... realnego.
Nie pojawił się na pogrzebie Willa, bo bał się swojej
reakcji na widok trumny z ciałem brata. A ona tam była. I to
niedługo po śmierci ojca.
Westchnął głęboko i przejechał włosy palcami. Zanim ją
spotkał, nie wiedział, co to jest odpowiedzialność. Pisał
skomplikowane raporty, wygłaszał mądre przemówienia, ale
to było co innego. Uświadomił sobie, że prawdziwa
odpowiedzialność to życie drugiej osoby, troska o jej
potrzeby, zarówno te małe, jak i duże. Dbanie o jej szczęście.
Myślenie o kimś innym i gotowość do rezygnacji ze swoich
małych i większych potrzeb.
W swoim krótkim życiu Laura straciła już wiele bliskich
osób. A teraz jeszcze choroba Chloe. Podziwiał, że mimo
wszystko jakoś sobie z tym wszystkim radziła.
Był jednak wściekły. I wyczerpany. I całkowicie bezsilny.
Chciał zadzwonić do swojej rodziny po to tylko, żeby
usłyszeć ich głosy. Ale to zrobi potem. Teraz musiał zająć się
czymś ważniejszym.
Podszedł do Laury i delikatnie wziął ją w ramiona.
Przytulił czule do siebie i kołysał łagodnie. A kiedy zmoczyła
mu już łzami całą koszulę, zaprowadził ją do szpitala.
Ryan siedział na twardym krześle w szpitalnej poczekalni,
wpatrywał się tępo w ścianę i czekał.
Zastanawiał się, czy czegoś nie przegapił. Wykonał wiele
telefonów i zrobił wszystko, co mógł, żeby jakoś opanować
sytuację. Skontaktował się z doktorem Gabrielem i poprosił,
żeby w razie potrzeby udzielił tutejszym lekarzom wszystkich
niezbędnych informacji o dotychczasowej kuracji Chloe.
Zadzwonił do Jill, która miała podjechać do Kardinyarr i
zabrać Szympika, i do najbliższych sąsiadów z prośbą, żeby
nakarmili kozy. Prawie ich nie znał, a jednak bez wahania
obiecali, że wszystkim się zajmą i prosili, żeby opiekował się
Laurą i jej córką.
- Pan Gasper? - usłyszał nad sobą czyjś głos i uniósł
zmęczone oczy. Przed nim stała pielęgniarka. - Pani
Somervale prosi, żeby przyszedł pan do ich pokoju.
Wytłumaczyła mu, jak tam dotrzeć i po kilku głębszych
oddechach ruszył na poszukiwanie swoich dziewczyn.
Laura siedziała na krześle obok łóżka i trzymała Chloe za
rękę. W wielkim szpitalnym łóżku dziewczynka wydawała się
jeszcze drobniejsza. Wciąż była blada, ale jej pierś unosiła się
rytmicznie.
- Nie oddychała przez minutę - odezwała się Laura
słabym głosem. - Lekarze robili co mogli i teraz oddech jest
spokojny. - Westchnęła ciężko i przymknęła na moment oczy.
- W takich chwilach jak ta, zastanawiam się, czy nie
powinnam jednak przenieść się do jakiegoś większego miasta.
W razie czego miałabym bliżej do szpitala...
Doradzał rządom państw i prezesom wielkich firm, ale
nigdy jeszcze nie czuł takiej odpowiedzialności za swoje
słowa. Zastanawiał się przez chwilę, a potem stanął za jej
krzesłem i delikatnie położył jej rękę na ramieniu.
- Zostań tu, Lauro. To dom Chloe, kocha to miejsce. Mam
nadzieję, że ataki będą coraz rzadsze. Sama mówiłaś, że
kuracja daje świetne rezultaty - przypomniał jej.
- Dotąd tak było - przyznała. - Ale co będzie, jeśli
choroba się nasili? Nie możemy przecież ciągle liczyć na twój
samolot.
- Dlaczego nie?
- Daj spokój - odparła krótko.
I wszystko znowu wróciło do punktu wyjścia. Milczała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]