[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przyjaźnią, zapragnęło swojej śmierci.
Paul de Bries - jeden z najszlachetniejszych mieszkańców Miasta,
inspektor policji o nieposzlakowanej opinii - miał na sobie prosty
czarny surdut, białą koszulę i czarne spodnie. Stając pośrodku placu,
zdjął płaszcz i odrzucił na bok.
Maksymilian Romanow - dla odmiany jeden z najbardziej zepsutych
obywateli tej metropolii, ale zapewne najpotężniejszy i najbogatszy -
nosił się podobnie, lecz koszulę miał czarną.
Nocą, choćby księżyc świecił tak jasno jak dziś, trudniej trafić w
czarny cel niż w biały, wprost wołający: „Tu celuj! Celuj tutaj!".
Czyżby przeciwnik o tym nie wiedział? Książę przyglądał się uważnie
tamtemu, próbując odczytać z jego twarzy, co każe mu dziś stawać do
pojedynku, który może okazać się dla któregoś z nich śmiertelny? I
nagle uderzyła go inna myśl: co w ogóle spowodowało, że ten
pojedynek się odbędzie?! Jakież to szaleństwo go ogarnęło, że na jedno
słowo kobiety, słowo niesprawdzone, bo nie rozmawiał o tym ani z
Anastazją, ani z de Briesem, znieważył przyjaciela na oczach
podwładnych i teraz oto zamiast wyjaśnić sobie parę spraw przy winie
czy nawet
za pomocą pięści, będą do siebie strzelać? Na wojnie walczyli ramię
w ramię, tej nocy zaś...
- Paul, nie chciałem tego - odezwał się, pilnując, by w jego głosie nie
było cienia błagania czy prośby o odwołanie pojedynku. - Jednak to,
jak potraktowałeś moją siostrę...
- A jak ją niby potraktowałem? - zapytał de Bries głosem wyprutym z
emocji. Stał nieruchomo, z opuszczonym pistoletem i twarzą jak
wykutą z kamienia.
- Znieważyłeś ją po stokroć gorzej niż ja ciebie. Rozumiem, że
musiałeś dokonać aresztowania, ale nie w taki sposób! Nie nocą!
Wywlekając ją z łóżka i...
- O czym ty mówisz? - Na twarzy Paula nie drgnął żaden mięsień, gdy
zadawał to pytanie, ale... nie był ciekaw odpowiedzi. Już jakiś czas
temu zrozumiał, że to Konstancja musiała coś Maksowi podszepnąć -
ta po tysiąckroć przeklęta Konstancja - a on, zaślepiony gniewem,
uczynił to, co uczynił. I... było to Paulowi najzupełniej obojętne.
Romanowowi wręcz przeciwnie, ale nim zdążył zadać następne
pytanie, de Bries rzekł zimno:
- To nie ma już żadnego znaczenia. Zażądałem satysfakcji. Stawaj.
Maks kiwnął głową.
Odwrócił się doń plecami i odmierzył sześć kroków.
Znów zrobił zwrot i miał przeciwnika przed sobą.
- Jeśli zginiesz, zaopiekuję się twoim dzieckiem -rzucił z sarkazmem
książę. - Konstancja próbowała wmówić mi, że to moje, ale jak wiesz...
- Nie obcowałem z Konstancją - przerwał mu Paul takim samym
tonem jak wcześniej.
Maks poczuł lodowaty chłód. Coś tu było nie w porządku, bardzo nie
w porządku. Ktoś uwikłał ich w ten pojedynek, mając zapewne jakiś
cel. I nie ktoś, a panna Lubowiecka.
- Paul... - Chciał prosić, by tamten opuścił broń wymierzoną wprost w
niego, Maksymiliana, i wysłuchał, co ma do powiedzenia, ale nagle
zrozumiał coś jeszcze: de Bries był żądny krwi i bez względu na to, co
on, Romanow, powie, strzeli.
„Ratuj życie!" - krzyknęło coś w jego duszy.
Paul wyciągnął z kieszeni trzos wypełniony monetami. Maks widział
go wyraźnie. Za chwilę tamten podrzuci sakiewkę, a gdy ta upadnie na
ziemię, rozlegną się dwa strzały.
- Gotów? - padło pytanie.
Nie mogąc wydobyć głosu, książę skinął głową. Paul cisnął trzos w
nocne niebo. Ale nie podążył za nim wzrokiem. Maks też nie.
Chwilę później monety szczęknęły o bruk. Ogłuszający strzał
przeszył ciszę. Tylko jeden. Rozległ się jęk. I krzyk.
To krzyczał Maks. W paru susach był przy chwiejącym się na nogach
przyjacielu. Pochwycił go w pół, z przerażeniem patrząc na plamę krwi
rozkwitłą na jego piersi. Szkarłat rozlewał się coraz szybciej po
śnieżnej bieli koszuli. Paul przycisnął odruchowo dłoń
do rany, po palcach spłynęła mu ciepła ciecz. Uniósł, jeszcze tym
zdziwiony, dłoń do oczu i nagle kolana ugięły się pod nim i gdyby nie
Maks, runąłby na zimny bruk dziedzińca.
Trwało to kilka sekund, nie dłużej.
Obaj wiedzieli, że zostało im bardzo mało czasu. Paul umierał.
- Paul... - jęknął Romanow, obejmując przyjaciela z całych sił, jakby
chciał mu oddać trochę swojej życiodajnej energii. - Wybacz mi...
De Bries odnalazł jego dłoń i uścisnął mocno.
- Anastazja... Ona sama do mnie przyszła... -zaczął w wysiłkiem,
czując, że zostało mało czasu, a chciał powiedzieć druhowi tak wiele. -
Konstancja... ona...
- Proszę, nic nie mów. To już nieważne. Anastazja żyje, nic jej
przecież nie zrobiłeś, Kon...
- Nic nie rozumiesz! - krzyknął ranny i chwycił Maksa za przód
koszuli, przyciągając go do siebie. -Anastazja schroniła się w cytadeli
przed Konstancją! Ona próbowała udusić twoją siostrę podczas snu!
To Konstancja... - Rozkasłał się krwią. Żywą, jasnoczerwoną krwią.
Świadomość gasła, a musiał powiedzieć najważniejsze. Nagle za
plecami pochylającego się nad nim Romanowa ujrzał złowrogi cień. -
To Konstancja. .. - wyszeptał. - Uważaj... - Szept ucichł. Głowa Paula
de Briesa opadła na bok. Maks potrząsnął nim za ramiona, ale w ciele
przyjaciela nie było już życia. Plecami księcia wstrząsnął szloch. Nie
mógł uwierzyć, po prostu nie wierzył, jakiej zbrodni się dopuścił.
Przez jego głupotę, przez zaślepienie Paul nie żył, a on, Maksymilian
Romanow, miał na rękach jego krew.
- Zabiłeś go. - Usłyszał nagle.
Odwrócił się i, składając ciało przyjaciela na ziemię, wstał powoli.
Konstancja majaczyła ciemnym kształtem na tle nocnego nieba. Nie
widział jej twarzy, ukrytej pod peleryną, ale nie miał wątpliwości, że to
ona. Choć tak nienawistnego głosu u niej nie słyszał.
Ruszył ku niej. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nadbugiem.xlx.pl
  • img
    \