[ Pobierz całość w formacie PDF ]
więcej, niż dopuszczały przepisy przeciwpożarowe 1927 roku.
Goście stanowili elitę rodziny Prizzich: capiregime, najdzielniejsi żołnierze, najlepsi
księgowi, inkasenci, handlarze narkotyków, a także łącznicy z policji, przywódcy
związków zawodowych, grube ryby z przemysłu pornograficznego, gwiazdy filmowe,
wydawcy, ważni świadkowie, najwięksi lichwiarze, pośrednicy między rodziną a
władzami, przyjaciele z komendy głównej oraz inne ważne fisze, wszyscy ze swoimi
żonami. Chociaż Ed Prizzi sam nie mógł przybyć na bankiet, kazał zarezerwować dla
swoich gości dwa stoły z przodu sali; siedziała przy nich sześciu kongresmanów, pięciu
sędziów i doradca prawny gubernatora stanu. Pozostali goście siedzieli po obu stronach
stołów zsuniętych razem w dwa długie rzędy. Na śnieżnobiałych obrusach stały wazony
kwiatów, butelki wina, leżały podarki dla przybyłych, czekały wypożyczone nakrycia i
sztućce. Wszyscy na sali podekscytowani byli tym, że za moment ukaże im się na
podium, w blasku reflektorów, legendarny Don Corrado. Cezar i krezus dwudziestego
wieku. Wrzawa była wprost nie do zniesienia. Starzy przyjaciele witali się wrzeszcząc do
siebie przez stół, lub zrywali się z miejsca i pędzili z krzykiem, żeby paść sobie w
ramiona, uśmiechnięci od ucha do ucha i bezgranicznie szczęśliwi.
Osoby na jaskrawo oświetlonym podium siedziały pod sepiowymi fotografiami - o
rozmiarach dwa i pół na dwa i pół metra - mężów, których Corrado Prizzi podziwiał
najbardziej na świecie: Artura Toscaniniego, papieża Piusa XII. Enrica Carusa i Richarda
Nixona. Uważał ich za swoich patronów. Przynajmniej jeden z nich chronił go od lat.
Gdy goście usiedli i wszystkie miejsca po obu stronach wolnego krzesła przy stole
na podium też zostały zajęte - Ogórek Cetrioli i Mango Passato tylnym wejściem
wprowadzili do budynku Don Corrada. Kiedy stanął na podium, rozległa się burza
oklasków. Może witano by go równie owacyjnie, gdyby zjawił się sam, lecz starzec wolał
się zabezpieczyć: towarzyszył mu człowiek przedstawiony mu zaledwie przed
dwudziestoma sekundami, którego ani on, ani nikt z rodziny nie znał dotąd osobiście,
lecz którego Vincent sam Don Corrado wyżej cenił Enrica Carusa - uważał za
największego w dziejach śpiewaka belcanto. Ed załatwił z Pentagonem, że włoski
maestro Giuliano Rizzo, którego menażer zażądał za ten krótki występ dwudziestu pięciu
tysięcy dolarów, został przywieziony wojskowym odrzutowcem z Nowego Orleanu, gdzie
wcześniej uczestniczył w koncercie na cele dobroczynne.
Maleńki Don Corrado zdołał objąć na powitanie zaledwie jedną ósmą ogromnego
tenora. Następnie pozwolił gorylom zaprowadzić się na miejsce. Tłum szalał.
Wielki śpiewak, ogarnięty wzruszeniem, stał przez moment w milczeniu naprzeciw
rozentuzjazmowanej widowni, po czym przy akompaniamencie ukrytego za kurtyną
fortepianu, zaczął śpiewać przejmującą arię Verdiego z Les Vepres Siciliennes, opisującą
rzez bezbronnych Francuzów dokonaną przez sycylijskich patriotów.
137
Ludzie łkali słuchając. Niektórzy zamilkli z wrażenia może po raz pierwszy w życiu.
Kiedy przebrzmiał ostatni wspaniały ton arii, wszyscy poderwali się z miejsc, klaszcząc
jak opętani, wrzeszcząc histerycznie i szlochając jak bobry.
Rizzo ucałował czubki palców i rozpostarł szeroko dłonie, jakby błogosławił
zebranych, poczym opuścił budynek. Brawa, gwizdy i krzyki nie ustawały. Vincent
poderwał się z krzesła i podniósł ręce: przez dziesięć minut bezskutecznie próbował
uciszyć zebranych. Wreszcie wstał uśmiechnięty Don Corrado. Nie musiał uczynić
żadnego gestu. Wystarczyło, że wstał i uśmiechnął się, aby ludzie uzmysłowili sobie, iż
znów nie pożałował pieniędzy i wysiłku, żeby sprawić im radość. Nieznośna wrzawa
opadła; chwilę pózniej słychać już było tylko połowę głosów: ich krzyk przeszedł w
szmer; wszyscy usiedli.
- Zebraliśmy się, żeby uczcić mojego syna - zaczął z prostota Don Corrado. -
Opuści nas... - cała sala jęknęła żałośnie... - i zamieszka w willi za dziewięćset
dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, z własnym polem golfowym, w Las Vegas w Nevadzie.
%7łyczę mu z całego serca we własnym i waszym imieniu, by jechał z Bogiem i by Bóg
miał go w swej opiece i jako dowód naszego uznania przekazuję mu ten oto prezent
pożegnalny, na który wszyscy złożyliśmy się tak hojnie: komplet srebrnych kijów
golfowych oraz pięćset sztuk jego ulubionych meksykańskich cygar.
Don Corrado uśmiechnął się. Goście zaczęli klaskać. Willie Lessato i Sam Falcone
wtaszczyli na podium torbę ze słoniowej skóry, z której sterczało więcej kijów, niż
widziano na jakimkolwiek polu golfowym od czasu wynalezienia gry przed ponad dwustu
laty. Za nimi postępował Phil Vittimizzare dzwigając dwadzieścia pudeł z cygarami.
Goście, najpierw zaskoczeni występem Giuliana Rizza, teraz zaś wstrząśnięci
niesłychaną wiadomością o przeniesieniu Szefa, dopiero na widok prezentów zerwali się
na równe nogi i podnieśli wrzawę dorównującą niemal tej, jaką nagrodzili popis tenora.
Kilkaset osób, ogarniętych niepohamowanym wzruszeniem, rzuciło się w stronę podium,
by pogratulować Vincentowi i uścisnąć mu dłoń. Na ten widok goryle Don Carrada,
łagodnie acz błyskawicznie, wyprowadzili starca z budynku.
Trzej capiregime wzięli się do rzeczy. Otoczyli półkolem Vincenta i zaczęli uspokajać
tłum.
- Wracajcie na miejsca! - ryczał Rocco Sestero.
- Gdzie wy jesteście, w zoo? - krzyczał Tarquin Garrone. - Cofnąć się! Na miejsca,
do cholery! - darł się Sal Prizzi. Goście powoli wracali do stołów. Kiedy ostatni zajęli
swoje miejsca, Vincent wstał, żeby do nich przemówić. Nagle jakaś kobieta na końcu sali
wrzasnęła:
- Pali się!
W tej samej sekundzie ściana za nią stanęła w płomieniach. Również na całej
długości ściany wschodniej na różnych wysokościach od wejścia aż po podium, pojawiły
się języki ognia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]