[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Mimo że była z nim na najgorszej randce na świecie i mimo że nazywał się Armstrong, zgodziła się. Uradowany wyszczerzył zęby.
Do końca dnia, pomijając kilka minut, kiedy do pokoju zajrzała Emily, by zamie-nić słowo z Rosebud i podziękować Danowi za ciastka, pracowali
w milczeniu. Nad sto-
łem Rosebud zachowywała bezpieczny dystans, ale pod stołem trzymała stopę na jego udzie.
Do piątku jeszcze tak daleko!
Kiedy pięć dni pózniej jechał konno w kierunku Bonneau, zdał sobie sprawę z nie-samowitej ciszy, jaka go otacza. Nie zapadła nagle, lecz
narastała stopniowo, a inne dzwięki wygasały. W pewnym momencie słyszał tylko końskie kopyta przygniatające wysoką trawę; nic poza tym nie
docierało do jego uszu, ani śpiew ptaków, ani bzyczenie owadów, ani nawet szum wiatru.
Raptem rozległ się trzask nadepniętej gałązki. Dan wytężył słuch. Dzwięk się powtórzył; pochodził od strony ścieżki, na której dwa tygodnie temu
po raz pierwszy ujrzał
swoją indiańską księżniczkę.
W kapeluszu na głowie, w białej koszulce, dżinsach i kowbojkach wyłoniła się z cienia na światło słońca. Włosy miała luzno zaplecione w warkocz.
- Cześć. - Wychyliwszy się z siodła, Dan pocałował ją w usta. Miały smak raju. -
Kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz, pomyślałem, że jesteś bardzo piękna. Ale teraz, w wersji współczesnej, podobasz mi się jeszcze bardziej.
Przygryzła wargę. Tamtego dnia to ona była w lesie i ona strzelała, ale jeszcze się do tego nie przyznała. Szkoda. Chciał, by wreszcie mieli to za
sobą. Może teraz doczeka się odpowiedzi? Obrócił Smokeya w kierunku północnym. Stępem droga do chaty zajmie im około półtorej godziny.
- Jednego nie pojmuję - odezwała się. - Jeżeli myślisz, że to ja strzelałam do ciebie, co tu teraz ze mną robisz?
- Rosebud, nie myślę - odparł. Przyjeżdżał tu codziennie od tygodnia; Smokey świetnie znał drogę. - Jestem pewien.
T L R
- No to bądz.
Dan uśmiechnął się pod nosem: ależ jest uparta! Sądził, że po tym, jak ją uratował
w barze, zasłużył na więcej zaufania. Z drugiej strony nie dziwił się jej ostrożności.
- Jak mawia moja mama: każdy ma jakiś powód.
- I uważasz, że osoba, która strzelała, musiała mieć jakiś powód?
Dan powiódł wzrokiem po dolinie, potem utkwił spojrzenie w jadącej obok kobiecie. Kobieta i koń - ruchy mieli idealnie zgrane, harmonijne.
Wpatrywał się w jej twarz.
Siedziała prosto, trzymając swobodnie wodze. Była naturalna, do niczego się nie zmuszała. Tu było jej miejsce, nad brzegiem rzeki, na końskim
grzbiecie, a nie w dusznym biurowym pomieszczeniu.
Każdy ma jakiś powód. Lub prawie każdy. Dan zmrużył z namysłem oczy. Przejrzał raporty policyjne z ostatnich siedmiu miesięcy dotyczące aktów
wandalizmu na terenie rezerwatu. Wyczytał w nich o poprzecinanych oponach i podrzucaniu mieszkańcom zakrwawionych zwierząt. Raporty czytał
w sali konferencyjnej, pod okiem Rosebud, ale nie rozmawiali na ten temat.
- A te próby zastraszania? Pocięte opony, martwe zwierzęta?
Przez chwilę Rosebud milczała.
- To byłby powód, lecz osoba, która strzelała, na pewno nie próbowała cię zranić, a tym bardziej zabić. Próbowała cię jedynie wystraszyć.
Popełniła błąd.
Aadny mi błąd, pomyślał. Przynajmniej jednak rozmawiają. Przynajmniej ona już się nie wypiera.
- Osoba, która strzelała, powinna poćwiczyć strzelanie do celu, bo omal nie dosta-
łem zawału. Smokey też.
Jakby na potwierdzenie tych słów koń prychnął.
W oddali Dan ujrzał zakole rzeki. Jeszcze kilometr i będą na miejscu. Przyśpieszył.
Korciło go, by spytać Rosebud o Shane'a Thrashera. Czy wie, co to za jeden? I czy tamtego dnia myślała, że do niego strzela? Z drugiej strony
nastawiał się na to, że spędzi weekend ze swoją księżniczką. Tylko on i ona. Nie warto tego psuć.
- Przepraszam - odezwała się niespodziewanie. Słyszał, że głos jej drży. - Zwrócę ci za nowy kapelusz. Jest bardzo ładny.
T L R
Popatrzył na nią zaskoczony. Tak kurczowo ściskała wodze, że kłykcie miała białe.
- Nie będzie powtórki, prawda? - zapytał.
- Nie. Przysięgam.
Odetchnął z ulgą; przynajmniej tę jedną sprawę mają z głowy. Wyciągnął rękę i pogładził Rosebud po ramieniu.
- Hej, wszystko już w porządku.
Uśmiechnęła się nieśmiało. Może sądziła, że jedynie próbuje ją pocieszyć, a w głę-
bi duszy skrywa urazę?
- Naprawdę. To tylko kapelusz - rzekł.
Aadnie się zachowała, proponując zwrot pieniędzy, ale nie miała na zbyciu tysiąca dolarów.
- Omal nie trafiłam cię w głowę.
W jej oczach dostrzegł łzy.
- Było, minęło i nie ma sensu do tego wracać, okej? Teraz cię znam i wiem, że nie chciałaś wyrządzić nikomu krzywdy. - Uniósł się w
strzemionach, chcąc przysunąć się jeszcze bliżej. Smokey przystanął osłupiały. Pinto również. - Ufam ci.
Rosebud zaczerwieniła się. Chwyciła Dana za koszulę. Ich twarze dzieliło z dziesięć centymetrów.
- Ja tobie nie powinnam - szepnęła, patrząc na niego kokieteryjnie, a jednocześnie jakoś nieporadnie - a jednak...
- A jednak?
- Też ci ufam. - Wychyliwszy się, musnęła go w policzek, po czym cofnęła rękę. -
Najwyrazniej mam do ciebie dziwną słabość.
Opadł z powrotem na siodło. Zapowiada się wspaniały weekend.
- Zcigamy się? - Dał koniowi sygnał do galopu. - No, ślicznotko, pokaż, co potra-fisz!
Tuż za sobą usłyszał głośny tętent kopyt. Weekend został oficjalnie rozpoczęty.
T L R
ROZDZIAA DWUNASTY
Słońce leniwie opadało za drzewami, gdy Rosebud z uczuciem niemal zapomnianej beztroski obserwowała, jak Dan rozpala ognisko. Przeprosiła
go, a on jej wybaczył. Nie myślała o pracy, o zaporze. Właściwie nie miała wolnego dnia od zeszłych świąt. Cieszy-
ła się, że ten weekend spędzi z...
O rany! Aż jęknęła w duchu. Dan ściągnął T-shirt i machał nim, próbując podsycić ogień. Dan w koszuli wyglądał fantastycznie, lecz z gołym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nadbugiem.xlx.pl
  • img
    \