[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie jest specjalistą od cudów, to szkoda gadania.
- W jakiż więc sposób dowiedziesz swoich praw, mój chłopcze?
- Moja ostoja w nadziei i modlitwie - rzekł Dexter i szyderczo się uśmiechnął. Czuło się, że jego usta
nieczęsto składały się do modlitwy.
Skończywszy oględziny pokoju, szeryf wyszedł przed zajazd szukać śladów ucieczki mordercy.
Dexter mu towarzyszył. Przytrzymałem chwilę księcia, pytając, czy nie mógłbym mu się w czymś
przydać, zająć się pogrzebem...
Odwrócił się i spojrzał tak, jakby mnie nigdy nie widział. Mogę powiedzieć, że miał oczy
wyjątkowo niemiłe.
- Dziękuję za uczynność, panie Dean. Owszem, proszę załatwić formalności na cmentarzu i zamówić
trumnę, jeśli nie ma gotowej... Pewnie tu przedsiębiorcy pogrzebowego nie ma. Ja mam na głowie
ważniejsze rzeczy.
Te końcowe słowa zraziłyby do niego z miejsca większość ludzi. Mnie się wydało, że dostałem w
twarz. Przeszedłem nad tym do porządku. Wiedziałem, że chłopak miał okropne przejścia i że miał
nerwy ze stali, ja zaś jako twór chuderlawy, może nazbyt uwielbiałem ten twardy metal. Stalowe
nerwy przetrzymują wstyd i szaleństwa. Uprzejmość i salonowe maniery nie zbudują królestwa, nie
złożą się na mocny charakter.
Zjadłem z przymusem skąpe śniadanie, krzywiąc się na lurę, która tu uchodziła za kawę. W
jadalni było prócz mnie kilka osób, które mnie sobie pokazywały głowami, a nawet palcami, ale na
to nie zważałem. Nagle zebrało mi się na gwałtowny, niezupełnie wesoły śmiech. Z
trudem opanowałem dziką chęć. Przypomniałem sobie, że przez ostatnie trzy lata rozmyślałem li tylko
nad własnymi niedomaganiami. A tu dziś pół nocy nie spałem, w ciągu doby przeżyłem dwa silne
wstrząsy i ani głowa mnie nie bolała, ani puls nie wariował, ani twarz nie potniała. Pierwszy raz od
lat zająłem się postronnymi rzeczami i to mi lepiej pomogło, niż wszelkie kuracje.
Zebrawszy potrzebne informacje, udałem się do drogerii.
Mieściny w rodzaju Monte Verde nie miewają drogerii i odpowiednie medykamenty i przybory
można tam dostać w sklepach mieszanych. Monte Verde było uprzywilejowane.
Spojrzałem na ogromny szyld z napisem Drogeria Keenana i nacisnąłem klamkę, która wprawiła w
ruch dzwonek. Zciany niewielkiego pokoiku ginęły za rzędami szklanych słojów najrozmaitszej
wielkości, wypełnionych barwnymi płynami, proszkami i kryształami. Pod szklaną pokrywą leżały
szczoteczki do zębów, szczotki, scyzoryki i inne drobiazgi.
32
Z drzwi w głębi wyszedł człowiek w białym fartuchu i niebieskiej flanelowej koszuli, z której
wynurzała się brunatna szyja, zakończona siwą, kudłatą głową. Zgarniając z ust okruchy śniadania -
siwosz powitał mnie z miłym uśmieszkiem:
- A, to szanowny gość, który był przy morderstwie?
Powiedział to takim tonem, jakby pyitał o pogodę. Musiałem się uśmiechnąć, ale postanowiłem, że
słowa nie pisnę o tej sprawie. Powiedziałem, że skierowano mnie do niego po trumnę, ale że to
pewnie jakaś pomyłka.
- Nie, panie, nie pomyłka. Jednych, panie, żegnam, drugich witam. - %7łegnam? Witam? -
powtórzyłem, nie rozumiejąc.
- Tych, co się rodzą na świat, witamy, nieprawdaż?
- Niemowlę bez drogerii się nie obejdzie... Pudry tęmu potrzebne, ziółka, leki na kaszel, na żołądek,
na kolki, i na inne przypadłości, żeby nie narzekało na zły świat, panie.
- Prawda - rzekłem.
- Tym, co odchodzą, także jestem potrzebny Kiedy leżą chorzy, licząc szpary w suficie, trzeba im
dawać leki na jaką taką pociechę. Umarli też potrzebują opatrzenia, a potem przychodzi trumna,
panie. Proszę za. mną, to pokażę wybór.
Zaprowadził mnie do szopy za sklepem. Zobaczyłem przybory stolarskie, imadło, heble, piły, trociny
i wióry na ziemi. W głębi stały na krzyżakach prostokątne koryta, takie jak do pojenia bydła, tylko że
bez szczytów.
- Proszę. Przeważnie sosnowe jodłowe, ale są z cedru, rozumie się, droższe. Kobiety wolą cedr, bo
ładnie pachnie i drzewo twarde. Mężczyznom to tam wszystko jedno. Robak przegryzie się przez
najtęższy płot.
Pragnąłem uciec, a przecież nieczuła gadanina tego człowieka śmieszyła mnie i bawiła.
- Więc to mają być trumny? - zapytałem.
- A cóżby innego? Mam wlszełkie wymiary od dziecinnych do olbrzymich, dla chłopów
sześciostopowych z nadwyżką. W naszych górach nie brak barczystych junaków. Największe skrytki
stoją tam od brzegu. Mój towar jest zawsze dobrze dopasowany, a za to nie liczę.
Duży wybór daje tę korzyść, Mnie to nic nie kosztuje, prócz przezorności. Mam kilka wyjątkowych
rozmiarów na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, kiedy kto umrze, a w lecie, w upał, nieboszczyk
nie może czekać
- Nie ma szczytów - zauważyłem:
- Jakże ja mogę mieć gotowe szczyty? Szerokość, co innego, ale nigdy nie wiadomo, jak się
nieboszczyk wciągnie na długość. Wiec się szczytów nie przybija. Jest zamówienie, to biorę miarę.
Albo pytam, jaka długość i za godzinę robota gotowa, Czasami poproszę o stary płaszcz, żeby
wiedzieć, jaka tusza. Ja, panie, sumienny krawiec. Biorę ze składu odpowiednią szerokość, oznaczam
długość, opiłowuję deski, przybijam szczyt od głowy, szczyt od nóg. W
mojej trumnie nieboszczyk nie będzie się suwał i ruszał. To panie, nieprzyjemnie. Nie ma nic 33
gorszego jak taniec nieboszczyka w trumnie w drodze na cmentarz. To nie jest na miejscu.
Kobiety tego nie lubią. To robi złe wrażenie. To jest panie, niechlujstwo. Co z tego, że na wieko
nasypią kwiatów i zieleni, jeżeli umarły nie leży jak się należy? Zawsze mówię to żonie i ona jest
tego samego mniemania.
Udało mi się zahamować ten potok makabrycznej wymowy. Wybrałem trumnę, zapłaciłem i
poszedłem na cmentarz, oddalony od miasteczka o dobre ćwierć mili, położony na uroczym,
otwartym stoku od południa. Przed ogrodzeniem pasło się kilka krów. Jedna z jałówek przesadziła
barierę i skubała bujną trawę z mogił.
Cmentarzyk był zaniedbany. Tu i ówdzie rosły krzaki, zajmując miejsce po wykarczowanym lesie.
Młode drzewiny szły pośpiesznie w górę. Ziemia zdawała się tęjsknić gwałtownie za odjętym sobie
zielonym mrokieśm lasów. Ponieważ gmina dartmo udzielała cmentarnej roli, wybrałem miejsce na
własną rękę. Wędrowałem między zaroślami, wśród wysokiej trawy, podczas gdy jałówka, dzika jak
antylopa, biegła z rykiem wzdłuż płotu, wzywając pomocy, bo wejść potrafiła, ale wydostać się nie
umiała. Na cmentarzach panuje smutek. Ten był
niemal wesoły. Rozgarnąłem trawę nad jakąś mogiłą i oto co przeczytałem: Tu spoczywa Jack Lobo.
Dzielny był chłop. Czemuż zdradziecki?1
To żałosne pytanie wywołało na mych ustach mimowolny uśmiech. Samo nazwisko zmarłego
wydawało się dostateczną odpowiedzią. Nad drugim wezgłowiem przeczytałem słowa: Christian
Petersen tutaj leży. W mieście była
z nim bieda. Oby się tu lepiej sprawował!
Trzeci napis objaśniał pogodnie:
Pod waszymi nogami śpi Will McKay,
najlepszy strzelec,
najszczersze serce,
najwierniejszy przyjaciel w Monte Verde.
Przeważnie napisy były krótkie, na przykład: %7łegnaj, Joe Cruthers! Bardzo niewiele zaczynało się
od sakramentalnego: Tu spoczywa... lub podawało zbędne daty. Większość ich miała miły,
osobisty charakter, co mnie chwytało za serce. Jednakże rad byłem, że las znów bierze w posiadanie
tę ziemię. Ci, którzy tu spali, musieli być na miarę zadzierżystych prostaków z Monte Verde,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]