[ Pobierz całość w formacie PDF ]
schodach i rozdzielał koks. Podawał mi lusterko za każdym
razem, kiedy przechodziłam. Ktoś puszczał Boba Dylana.
Psy skakały po kuchni, zlizując z ziemi resztki pizzy. Ione
biegała z kamerą i filmowała. Ja stałam za domowym barem,
serwując brązową tequilę. Paliłam i śmiałam się ze wszyst-
kiego. Nad moją głową Vidi Vidal pokazywał swoje filmy
wideo. Wisiał na łańcuchach. Uwalniał się z pęt w basenie
z wodą. Tarzał się w zwierzęcej krwi. Larry kochał te filmy.
Kiedy wszyscy wyszli, siadaliśmy z Ione i Larrym na
tarasie. Przy każdej pogodzie, o każdej porze roku. Larry
przynosił kolejkę sambuki i wygłaszał swój nowy wiersz.
Stał przed nami, patrząc w dół. Jego głos brzmiał inaczej
niż zwykle. Tak, jakby w pobliżu coś się oderwało, jakby
coś go wystraszyło. Jego wiersze były dla nas za trudne.
Rozumiałyśmy takie słowa jak róża i aksamitny. Nawet
kość skroniowa. Ale co to była próba snu? Czekaliśmy, aż
pierwszy obcy przejdzie obok naszego domu do autobusu.
Dopiero wtedy kładliśmy się spać. Larry wrzeszczał w ko-
rytarzu: Night, girls! Najnowszy wiersz wciskał mi w dłoń.
Razem z Ione tłumaczyłyśmy go i rozszyfrowywały przez
kolejne dni. Zajmowałyśmy się nim, dopóki nie nauczy-
łyśmy się go na pamięć. Nie rozumiejąc.
Prawie nie było dni, kiedyśmy się nie widzieli. W zimie
jezdziliśmy do muzeów. Najchętniej, gdy padało. Larry
99
wychodził na ulicę, wołał taksówkę i machał do nas. Na
każdych drzwiach tłustymi literami wypisane było No
smoking, please". Larry pytał, czy może zapalić. Nie, mówił
kierowca. Naprawdę nie? Kierowca kręcił głową, a Larry
już wpuszczał do środka zimne powietrze i zapalał papie-
rosa. Jezdziliśmy do National Gallery. Larry przebiegał
przez pomieszczenia jak ktoś, komu się spieszy. Zgady-
waliśmy tytuły obrazów, kto był bliżej, wygrywał. Ione
i Larry kłócili się, czy bliższe słowu dom jest słowo kuch-
nia czy duży pokój. Albo rzeka bliższa wodzie od morza.
Zbieraliśmy punkty. Ten, kto przegrywał, płacił rachunek
w kawiarni. Trzy cherry coke z lodem w czerwonych papie-
rowych kubkach. Stukaliśmy się i mówiliśmy: America, we
love you. Larry z ironią. Jeśli chodzi o Ione i mnie, nie by-
łam tego taka pewna. Ione rolowała r w słowie Amerrrica.
A przed paroma dniami tańczyłyśmy w rytm Go West Pet
Shop Boys jak głupie. Larry śmiał się swoim oskrzelowym
śmiechem. Powiedział, że jesteśmy najlepszym, co mu się
przydarzyło. Siedział obok mnie. Pachniał niemowlęciem.
Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę.
Kiedy Larry był w odpowiednim nastroju, kończyliśmy
dzień naszym wariantem show & tell. Larry grał kapitana.
Odkrywał przed nami domowe tajemnice, lufciki w dachu
i schody. Chodziłyśmy za nim po zapuszczonych stopniach,
trzeszczących i drżących pod jego ciężarem. Chciałem po-
kazać wam stąd niebo, mówił, otwierając małe okienko,
przez które wysuwaliśmy głowy. Właśnie tak.
Od czasu do czasu Larry pożyczał od kolegi starego for-
da. Przy śniadaniu machał nam przed nosem kluczykami,
przynosił nasze płaszcze, przelewał resztkę kawy do plasty-
100
kowych kubków i pokazywał miejsce w samochodzie, gdzie
można je było postawić. Raz zawiózł nas do Baltimore.
Siedziałyśmy z Jone z tyłu, piłyśmy kawę, wstawiałyśmy
kubki w uchwyty i wyjmowałyśmy je. Głośno liczyłyśmy
shopping malls. Było ich dwadzieścia jeden. W Baltimore
wzięliśmy wodną taksówkę, pływaliśmy wzdłuż starych
stoczni i magazynów. Byliśmy jedynymi, którzy siedzieli na
zewnątrz. Zimnym oddechem próbowaliśmy wypisywać
w powietrzu słowa. Larry rzucał na wodę okruchy chleba.
Kilka mew kłóciło się. Wysiedliśmy tam, gdzie oprócz nas
nie wysiadł nikt. Patrzono za nami. Larry pomachał. Snu-
liśmy się po opuszczonych portach, a Larry wymyślał dla
nas historie. O polskich imigrantach. O wielkich statkach.
Baltimore pachniało rdzą. Rybą. Wodą.
W drodze powrotnej słuchaliśmy 10000 Maniacs.
Wydzieraliśmy się w ulubionych miejscach. Hey, Jack
Kerou-a-a-ac, I think of your mo-o-o-th-e-e-er!, krzyczał
Larry. A my z Jone odpowiadałyśmy. Allen, b-a-b-y-y-y,
why so j-ea-lou-ou-s? Gapiliśmy się w światła reflektorów.
Mocno padało. Larry nie chciał jechać dalej. Zatrzymali-
śmy się w restauracji i usiedliśmy przy małym stoliku pod
oknem. Kelnerka spojrzała znad okularów, długo odczyty-
wała menu dnia i zapisała wszystko w grubym notatniku.
Za ostatnie dolary zamówiliśmy hamburgery. Wyjęliśmy
stare owoce z kieszeni kurtek. Nikt nam nie przeszkadzał,
Jone gniotła wilgotne włosy. Larry rozłożył swój przemo-
czony płaszcz na kaloryferze. A ja miałam wrażenie, że
wiem, jak wygląda kolor czerwony.
Pewnego razu Larry przyprowadził Tima. Wydaje mi
się, że to było wiosną. Włosy Tima zdawały się pozbawione
101
koloru, a skóra przezroczysta. Nie miał rąk, tylko rączki.
Przy Larrym wyglądał jak ktoś z variete. Jak ktoś, kogo wy-
rzuca się w powietrze i łapie. To jest Tim, powiedział Larry,
a jego głos zabrzmiał jak nigdy do tej pory. Ione odłożyła
książkę, ja moje rysunki. Tim podszedł do nas. Podał nam
obydwu rękę i za każdym razem powiedział: Timothy, hel-
lo, miło cię poznać. Larry stał w drzwiach i się nam przy-
glądał. Wiedziałam, że nie pozbędziemy się Tima.
Tim kupił kapę na sofę, postawił w oknie cięte kwiaty.
Nie wydawał odgłosów. Nie słyszało się go, gdy znikał
w łazience. Nie słyszało się, gdy był w pokoju Larry ego.
Niemal nie było słychać, kiedy mówił. Zbierał artykuły
o Marilyn Monroe. Miał wiele albumów, którymi nas zanu-
dzał. Spędzał całe dnie na przeglądaniu gazet, wycinaniu
doniesień i wklejaniu ich. Wieczorami siadywał na naszej
sofie i w milczeniu przeglądał swoje zbiory. Pochodził z No-
wego Orleanu. Ktoś tak mało ekscytujący mógł pochodzić
z Nowego Orleanu! To było dla mnie nowe.
Pewnego razu, kiedy zbudziłam się wcześnie rano, zasta-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]